Jakub Żulczyk „Ślepnąc od świateł”:
Cytaty:
Miasto otwiera oczy, zamknięte w dzień, budzi się cicho i ciężko, przypomina schlanego mężczyznę. Jego powieki rozchylają się powoli, zmęczone, sklejone ropą.
Nie licząc niektórych rodzajów raka, wszystko, co spotyka ludzi, wyrządzają sobie sami.
… ludzie w Warszawie wąchają kokainę. Właśnie tu wchodzę ja, cały na biało. Kokainę walą wszyscy, których na to stać, i dosyć spory procent tych, których na to nie stać. Walą prawnicy. Politycy. Lekarze. Właściciele przedsiębiorstw. Kierownicy przedsiębiorstw. Menedżerowie niższego szczebla. Menedżerowie wyższego szczebla. Gwiazdy telewizji. Pracownicy telewizji. Właściciele agencji reklamowych. Pracownicy agencji reklamowych. Finansiści. Deweloperzy. Pisarze. Malarze. Muzycy.
Publicyści. Fotograficy. Dziennikarze. Producenci. Wydawcy. Restauratorzy. Bandyci. Adwokaci. Alfonsi. Kurwy. Hotelarze. Wszyscy, wszyscy bez wyjątku walą kokainę. Nieważne, jak byłaby słaba, droga, pożeniona. Wszyscy traktują ją jak rytuał. Jak gest. Jak oczywisty emblemat. Walenie kokainy jest jak noszenie zegarka. Jak wracanie do domu taksówką.
W Warszawie każdy ma trzy najważniejsze numery telefonów. Te numery są zawsze w określonym porządku, jak miejsca na podium. Złoty medal należy do osób, które im płacą. Brązowy do osób, z którymi właśnie sypiają. Ja mam srebro. Dla wszystkich ludzi, których mam w komórce, jestem drugim najważniejszym numerem.
Nie musimy tracić benzyny na tak zbędne rzeczy, jak powitania, pożegnania, buziaki, podania ręki, uściski.
Maluch dzieli kreski na stole. Za oknem widać Pałac Kultury i Nauki, oświetlony na fioletowo.
… wciąż próbuje przykleić sobie uśmiech, który pojawia się i znika na jego twarzy co kilkanaście sekund jak błąd montażowy.
To mogłoby przekonać kobietę spod Przemyśla, która wysyła przepisy na pastę z podrobów do pisma „Przyślij przepis”, a w sobotnie wieczory ogląda maratony kabaretowe.
… zza rogowych okularów przebija się wzrok kogoś, kto nie zna związku przyczynowo-skutkowego między nożem, masłem i chlebem.
Nie mogę go znieść, bo jest taki jak dziesiątki tysięcy kolesi w Warszawie. Ma kutasa, ale nie jest mężczyzną. Nie szanuje kobiet. Nie słucha ich. Pieprzy je po to, aby odznaczyć kolejną kreskę na ścianie, pozacierać ręce przez chwilę, że teraz jest ich już trzydzieści siedem, a nie tylko trzydzieści sześć. Jest ciotą, której trzeba podcierać dupę, gotować obiadki, robić za nią pranie. Wszystko, co mówi, brzmi piskliwie jak prośby małego dziecka o zabawkę. Tym głosem, pozornie niskim, ale ze schowanym gdzieś pod spodem piskiem, każdemu opowiada wszystko. Przykleja się do ludzi lepkimi, trzymanymi przedtem w gaciach paluchami, wpycha im do głów wątpliwej jakości informacje, aby wzbudzić ich zaufanie. Żongluje sekretami. Krótko trzyma w ustach, a następnie wypluwa wstydliwe fakty. Kłamie. Łasi się. Wije. Jest miękki. Jest z tego złego miotu, który nigdy nie ma własnej myśli, suchej ręki, pełnego wzwodu.
… uśmiechał się nerwowym brechtem cwaniaczka, który za każdym razem, gdy dasz mu dwadzieścia złotych i wyślesz go po piwo, przyniesie ci reszty o złotówkę mniej, niż powinien.
Rozchodzimy się do swoich samochodów. Nie patrzę za nim. Wsiadam do swojego. Jest jeszcze zimniej. Patrzę na telefon. Dziesięć nieodebranych. Ktoś gdzieś jeszcze się bawi, jeszcze czeka: potrzebuje więcej, chce się czegoś pozbyć, uśmiercić coś w sobie. Ktoś chce być mądrzejszy, uważniejszy, chce wytrzeźwieć, chce lepiej pieprzyć, widzieć odrobinę wyraźniej. Od jutra znowu jestem do usług. Od jutra z powrotem wsiadam do samochodu. Cały na biało.
Brzmi jak pijana aktorka z polskiej telenoweli, która właśnie zeszła z planu i patrząc w lustro w garderobie, zorientowała się, że ma sześćdziesiąt lat.
Połykam. Jest w miarę dobre, ostre i tłuste. Jedzenie dla alkoholików.
Jest taki dziwny termin, „słoik”, określający ludzi, którzy przyjechali tutaj w poszukiwaniu czegoś lepszego, wyjechali ze swoich Radomiów, Tarnowów, Koszalinów, Ostrowców Świętokrzyskich; byli najlepsi w klasie, mieli same celujące na świadectwach maturalnych. Przyjechali tutaj po indeksy, po stanowiska, po kredyty na mieszkania na Kabatach i w Nowym Wilanowie, po samochody w leasingu, po karty kredytowe, po życie.
Nie będę miał czasu przyjechać do nich po Nowym Roku, chociaż mam wtedy wolne. To wbrew pozorom martwy okres. Najgorszy. Ludzie trzymają się postanowień noworocznych, wykupują karnety na siłownie, chlają tylko w piątki i o połowę mniej, doczytują do połowy książki o harmonii, medytacji i pogodzeniu ze światem, odstawiają biały chleb. No i obiecują sobie, że nie będą wciągać. Robią sobie kompleksowe badania, detoksykacje i hydrokolonoterapie. Z reguły lekarz mówi, że z sercem wszystko w porządku. Idą jeszcze parę razy na siłownię. Potem przychodzi początek lutego i wszystko wraca do normy. Zaczynają chlać, wciągać, zasypiać i pieprzyć się w taksówkach, tak jak robili to do tej pory.
Nienawidzę traktowania kobiet tak jak szmat, nawet jeśli są równie piękne, jak billboard reklamujący dachówki.
Spojrzenie kurwy, która się wzrusza, oglądając zły melodramat.
Gdy odwiedziłem go wczoraj, był po paru workach. Miał płytki oddech, przekrwione oczy. Ale to był jego wybór, aby zadzwonić po repetę. To zawsze jest ich wybór. Są dorośli, mają dowody osobiste, NIP-y, numery PESEL, mózg i rozsądek. Jeśli sami wyłączyli sobie te dwa ostatnie, to nie jest już mój problem.
… w najlepszych wypadkach zostają bohaterami czytanek szkolnych, jak ojciec Kolbe albo Korczak.
Człowiek to zwierzę z impulsem akumulowania dóbr, robienia zapasów. Agresywne, terytorialne, głupie. Zabijające z łatwością, gdy ktoś ma naruszyć jego interes i integralność. Nic więcej, nic mniej. Atawizmy. W dziewięćdziesięciu procentach składamy się z atawizmów, reszta – język, kultura, religia, etyka – to tylko wypadki przy pracy.
Ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego. Do samotności, głodu, zimna, gówna, zasieków, śmierci. Aby to przetrwać, mają do dyspozycji fantazje, wizualizacje, wypieranie. Gdy człowiekowi nic innego nie zostaje, każdy potrafi zamknąć oczy i nakręcić w głowie setki wariantów jednego, oscarowego filmu ze sobą samym w roli głównej, a potem stanąć na niewidocznym podium: kochany, akceptowany, wygrany. Uśmiechnąć się. Pomachać prawdziwemu sobie, schowanemu gdzieś w oddali. Podziękować Bogu i rodzinie.
Wszyscy byli jak pijane kobiety, chodzące w kółko po swoim pokoju i wyobrażające sobie, jak odbierają Nagrodę Nobla na oczach mężczyzn, którzy kiedyś odeszli do młodszych lub ładniejszych.
Wiedziałem, że trzeba po prostu wyjść z budynku, zamiast szukać odpowiedniego pokoju.
Poznaję tych ludzi, mniej więcej. Czasami migają mi nad ranem w telewizorze, gdy próbuję zasnąć. Siedzą oprószeni podkładem na wygodnych kanapach w studiu telewizji śniadaniowej, dyskutują o lekach homeopatycznych, nienawiści w internecie, legalizacji marihuany, kuchni molekularnej oraz fotoradarach. Wtedy pomagają mi zasnąć. Wieczorami grają w teatrze albo w reklamach. Czasami nawet grają w filmach. Mężczyźni są napuchli, ich ciała poddały się już grawitacji; używają wymiennie kilku tych samych rodzajów uśmiechów, które mają w repertuarze, zastanawiają się, co zrobić z pieniędzmi, czy uda im się przełożyć spotkanie w sprawie otwarcia nowej restauracji na Puławskiej, bo o tej samej godzinie mają sesję zdjęciową z okazji kolejnego rozwodu. Kobiety są naciągnięte, po trzydziestce, ich ciała zostały już wyciosane i wyleczone z urodzonych jakiś czas temu dzieci przez występowanie w programach o tańcu, ubrania uszyte przez młodych projektantów krępują im ruchy, są w nich wiejskie i niezgrabne, ich łydki i przedramiona mają kolor tanich lodów. Gdyby ktoś wysadził się w tym pomieszczeniu w powietrze, cała Polska nie miałaby następnego dnia o kim czytać w płowiejących na wystawach kiosków pismach za dwa złote.
Nie widzą niczego dookoła, ich świat wygląda dokładnie jak świat przedstawiany w serialach, w których występują – trochę droższa Ikea z przebitkami na Pałac Kultury i Nauki.
Kokaina i alkohol kochają cię najbardziej na świecie. Bezwarunkowo. Jak matka, jak Jezus Chrystus. Popatrz na to w ten sposób. Są zawsze, gdy ich potrzebujesz. Nie pytają cię nigdy o zdanie. Nic od ciebie nie chcą. Kosztują zawsze tyle samo. No dobra, wiem, akcyzy, wahania rynku, ale generalnie – kosztują zawsze tyle samo. Zawsze dadzą ci komfort. Pocieszenie. Sprawią, że poczujesz się lepiej. O każdej porze dnia i nocy. Jak to nazwać inaczej, jeśli nie miłością? Przecież to definicja miłości. Najczystszej z możliwych. O którym z ludzi w swoim życiu mógłbyś to powiedzieć? Że kochają cię tak mocno i tak czysto?
Rzeczy, które działy się w moim życiu, przepływały obok mnie jak niezdrowy obłok, smród mijanego na ulicy menela.
Handlowanie braunem uzależnia tak samo jak jego branie, to najlepsze i najszybsze pieniądze, nieporównywalne w stosunku do kokainy z bardzo prostych powodów. Każdy twój klient jest twoim dożywotnim klientem i zrobi wszystko, aby dostać to, co mu sprzedajesz. Już przy pierwszym zakupie podpisujesz z nim dożywotni program lojalnościowy. Potem kupi twój towar po każdej cenie. Gówniany, zanieczyszczony, brudny; oczywiście nie może być zbyt zanieczyszczony, bo wtedy szybciej nastąpi wyegzekwowanie owej dożywotności. Niektórzy twierdzą, że handlarze heroiną to najgorsze kurwy. Że rzeczywiście handlują śmiercią, że namacalnie przykładają się do niszczenia cudzego życia. Jest w tym odrobina prawdy. Kokaina nie rujnuje ci pracy. Nie niszczy twojej rodziny. Nie wyprowadza cię ze świata tylnym wyjściem, nie pisze za ciebie pożegnań. Pozwala żyć, a nawet chwilowo ulepsza twoje funkcjonowanie, czyni je znośniejszym. Owszem, podpala twoje inhibitory serotoniny, ale nie podpala twojej duszy. Nie zamienia cię w trupa, nie usuwa ci zębów, nie zamienia ci żył w próchno. Niektórzy uważają, że handlarze heroiną są źli, zarażeni złem strażników z obozów koncentracyjnych. Ja nie jestem od tego, aby pisać komuś na czole wyraz ZŁY. Nie jestem od oznaczania kogokolwiek. Sprzedawcy brauna przypominają mi małe gady. Tłuste, najedzone owadami, opite ich krwią. Leżące w gniazdach z brudnych pieniędzy. Bardzo spokojne; handlarze heroiną są prawie tak spokojni jak ich klienci.
… funkcjonuje w przestrzeni, w której większość ludzi cierpi na zgąbczenie mózgu. Musi nimi zarządzać, musi słuchać ich poleceń. Pić z nimi wódę. Wklepywać nieskładne raporty w komputery znacznie starsze od własnych dzieci.
Wiesz, jak jest. Dla zwykłego Andrzeja, który ogląda telewizję, to ty wyprodukowałeś towar, rozprowadziłeś, a następnie zmusiłeś wszystkich, aby go od ciebie kupowali. To nie jest w ogóle sprawa kryminalna, pamiętaj. To jest sprawa telewizyjna.
Jest typem jowialnego szwagra, który zawsze opowie dowcip o trzech blondynkach i plamie spermy na chodniku i który tańcząc z panną młodą, uszczypnie ją w tyłek. Ma w sobie coś z właściciela sieci myjni samochodowych, z króla dachówek z Ostrołęki, chociaż utrzymuje, że jest najprawdziwszym z warszawiaków, i to od trzech pokoleń. Twierdzi, że jego babcia była łączniczką w Zgrupowaniu „Radosław”.
Ale ja za to nie odpowiadam i nie odpowiada za to towar. Ludzie przeważnie są głupi, przy tym zupełnie nieostrożni; to prosty fakt, którego ta idiotka z telewizji nie potrafi zrozumieć. Ludzie chcą dobrze, chcą się tylko odrobinę załatwić, zasypać to, co codziennie wpycha ich w narożnik ringu i kładzie na deski, więc szybko kończą na hotelowych podłogach, w psychozie, trzęsący się jak dzieci przed operacją, zaszczani. Kończą w stojących na poboczu, zablokowanych przez radiowozy samochodach, ze skutymi dłońmi, wpatrzeni we własne buty.
… zaczynam wierzyć w to, że rzeczywiste relacje międzyludzkie różnią się od filmowych jedynie tym, że te filmowe są lepiej napisane.
Dzień nie jest dla Warszawy stanem naturalnym. Warszawa w dzień jest jak naga, zawstydzona, stara i brzydka kobieta.
Polska to kraina billboardów reklamujących dachówki, śmieci na poboczach, kraj cebuli i rzepaku, to królestwo skarpet, wąsów, amfetaminy. W Europie Środkowo-Wschodniej narkotyki są złe i biedne. I tanie. Nawet te drogie są tanie, tandetne i złe.
Niektórzy sądzą, że jeśli ktoś nie poszedł siedzieć przez tyle lat, to znaczy, że jest poukładany z psami. Że się im blatuje albo podaje innych. Owszem, bywają tacy, którzy to robią. Podają jakichś ledwo co pełnoletnich głąbów, którzy biegają z trawą po osiedlach za grosze, albo tych nieco ambitniejszych, którzy srają im w interes, aby mieć święty spokój; psy z kolei mają odbębnione statystyki. To symbiotyczny układ. Dla mnie to po prostu niesmaczne. Niesmacznie jest w ogóle z nimi rozmawiać, a co dopiero się dogadywać. To nieestetyczne. To jak randkować z kurwą.
– Zawsze jest ktoś, kto coś twierdzi. Ale ja go nie znam – odpowiadam.
Są tu, gdzie są, z własnej woli. Na własne życzenie ruchani w dupę na każdym kroku, na każdym kolejnym szczeblu drabiny, wspinający się po niej wyłącznie po to, aby spaść – w samotność, w wódę, w kulkę w łeb, a nawet jeśli któremuś z nich uda się zawędrować najwyżej, to wtedy zostaje wyjebany najmocniej, z największym impetem, ze szczerym uśmiechem, po polsku, wręcz po sarmacku, przez służby, przez zawiązany w danym momencie układ, przez naturalną selekcję, bo przecież wszyscy wiedzą, że ich zwierzchnicy i moi zwierzchnicy tworzą delikatną, gęstą i lepką sieć powiązań, przysług, podziękowań. Problem w tym, że moi zwierzchnicy w znacznie większym stopniu szanują swoich podwładnych. Pozwalają im znacznie więcej zarabiać. A oni, psy, ze wszystkiego nienawidzą zwłaszcza pieniędzy, nienawidzą mojego samochodu, ubrań, gotówki, chcą mnie za to rozszarpać.
– Jeśli czujecie się samotni – odpowiadam – polecam internet. Tam podobno można poznać ciekawych ludzi.
Tymczasem jesteśmy w Polsce, w kraju na pięć liter plus P, w kraju, w którym na jeden banknot przypada troje ludzi, którzy chcą go zajebać, w którym ludzie jeszcze niedawno jedli ziemię, wykombinowaną cebulę i parówki z krowich dziąseł. Takie zjawiska jak przyjaźń występują tutaj cholernie rzadko, o ile w ogóle, nie mówiąc już o tym, że przy kwotach większych niż pięćdziesiąt tysięcy złotych nie ma niczego takiego jak zwykłe koleżeństwo.
… zafundowała już sobie kilka botoksów, należy do typu kobiet, które po trzydziestych urodzinach zaczyna paraliżować strach. To zrozumiałe, bo po prostu źle się starzeje, za kilkanaście lat stanie się bulwiasta, bez poważnych inwestycji kosmetologiczno-chirurgicznych upodobni się do swojej matki, która zapewne wygląda już jak Borys Jelcyn.
Z tego składa się Polska. Centra miast to małe, wydzielone sektory dla zwycięzców, pozornych zarządców. Reszta rezyduje dookoła; na terenach składających się z hurtowni, hal, zakładów, wysypisk śmieci, blokowisk, domków jednorodzinnych. To prawdziwe zaplecze, rzeczywiste peryferia.
Warszawa jest klatką pełną hodowlanych, przeznaczonych na eksperymenty zwierząt, w której widać to jak na dłoni. Warszawa to diagram przemocy. Każdy egzystuje tutaj po to, aby zdobyć i utrzymać swoje. Stanowisko, pieniądze, mieszkania, kredyty, wygraną, po którą wyciąga się z całych sił, po którą idzie z nożem przez ciemny las, za którą odda wszystko i wszystkich, a gdy już ją ma, gdy ona tkwi w jego śliskiej, zaciśniętej dłoni, ten mały guzik, gówno wart, wtedy opędza się od całej reszty, wymachując tym samym nożem, szczekając i warcząc, drapiąc i gryząc.
Drży mu szczęka, zęby klekoczą mu o siebie jak monety w dłoni deliryka, który resztką odruchów chce kupić w nocnym jeszcze jedną setkę.
Każdemu na koniec jego własny dowcip.
To, czego chcesz, przychodzi do ciebie zawsze inaczej, wcześniej, później, w niedoborze, w nadmiarze.
Problem z większością ludzi polega na tym, że są przekonani o konieczności chronienia innych ludzi przed konsekwencjami ich własnych czynów. Nie rozumieją, że to kompletnie bezcelowy wysiłek.
Przebywający tu ludzie są przede wszystkim nieźle ubrani, bycie nieźle ubranym jest ich główną treścią i zadaniem.
Słychać cichy dźwięk, jakby metaliczny szelest. Ten dźwięk – to spienięża się rzeczywistość.
Jest cicho, a gdy jest naprawdę cicho, to bezdźwięczność staje się treścią.