Jakub Michalczenia „Korszakowo”

Jakub Michalczenia „Korszakowo”:

Polska C, niedaleko Olsztyna.
Cytaty:

Prace przy ośrodku zdrowia ślimaczyły się prawie dekadę, od końca lat osiemdziesiątych po drugą połowę dziewięćdziesiątych. To szybciej proboszcz zbudował dom katechetyczny – rękami parafian i za wrogiej komuny, gdzie nic nie było – niż w pełni już demokratyczny samorząd ukończył publiczny Ośrodek.

Akurat nie miał co wytrąbić na poranny hejnał, dlatego prosto po wychynięciu z usyfionego barłogu zaszedł do wcześnie otwieranej monopolowej oazy. Opchał tam trochę butelek po ostatnio wyżłopanych piwach. Do zarobku za zdane szkło dołożył trzy ziko klepakami. W giętkiej butli z plastiku dostał litr mocnego apetita o smaku owocu lasu. Stasiek Zygfrydziak nie był żadnym supermenem. To tylko jeden z wielu zapyziałych chlorów pałętających się po Korszach. Lokalny alkoholowy weteran, ale też chyba tutejszy lepszy giguś, bo to zdaje się, że już nie raz, nie dwa ten właśnie osobnik zaliczył zgona z pożygiem na ławkach w samym środku miasteczka.

Wszak o tym znienawidzonym niedźwiadku dzieciarnia śpiewa: „Miś Kolargol to był cham, miał pół litra, wypił sam, teraz sobie smacznie śpi i pół litra mu się śni!”…

Ślubny za przemoc w rodzinie siedzi w puszce. Sama Moniczka wysłała go tam na „wczasy”. Trzeba, żeby sobie przemyślał pewne sprawy, tak z dala od niej, a zwłaszcza od wódki.

W każdym razie za dużo już chlała. Więcej nie udało się przymykać oczu na to, jak długie nawyknięcie Moniczki do picia przeszło w chorobliwe nałogostwo.

Chociaż wyuczył się na mechanika, to obecnie zasuwał na etacie w markecie. Cino ani myślał skończyć w podobnej tyrze, raptem za tysiaka wypłaty. Wolał już być tym poganiaczem ziela.

Spodni nie opuszczał nigdy za bardzo w dół. Luz w kroku nie był dla niego. Utrudniałby mu tylko ruchy w trakcie szpuli przed psami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *