Jadwiga Wojtyłło „S.O.S.”
Na sen. Był serial z demonicznym Walczewskim.
Cytaty:
Panie Rafałku — powiedział z sympatią Gruby Jasio — pan, słowo daję, nigdy nie zarobi nawet na słoną wodę. Ale jak pan umrze, będzie pan miał największy pogrzeb w mieście. A ja na poduszce będę niósł rolkę taśmy; bo odznaczeń też się pan nigdy nie doczeka. Tylko ludzie będą po panu płakali.
To są głupie relacje o głupiej dziewczynie, która popełniła głupie samobójstwo. — Głupie samobójstwa zdarzają się tylko podlotkom. Łykają dziesięć tabletek i dzwonią o ratunek. Jej samobójstwo było przeprowadzone bezbłędnie. Zaczekała, aż mąż wsiądzie do pociągu, potem zadzwoniła, czy pociąg na pewno odszedł, oblepiła drzwi papierem, żeby gaz nie wychodził na klatkę, i dopiero wtedy odkręciła kurek.
Wpadnę do pana do Komendy. — O której? — Za godzinę. — Będzie mi bardzo milo. Pokój trzysta trzynaście, pan pamięta. — Nie zapomina się tak uroczych miejsc.
— Pewnie masz rację — westchnął stary. — Ale ja chciałbym ci uzmysłowić sytuację. W ciągu ostatniego miesiąca naraziłeś się następującym instytucjom: kurii biskupiej, Radzie Adwokackiej, Wojewódzkiemu Zarządowi Dróg Publicznych i trzem dość ważnym związkom zawodowym, nie licząc poszczególnych dyrektorów i prezesów.
— Mój ty kochany, głupi staruchu — powiedziała i położyła mu dłoń na ręce. — Dwa razy w tygodniu ogłaszasz ,.S.O.S.” dla całego województwa, a sam… jeżeli chodzi o twoich najbliższych…
Podjechał pod piętnastopiętrowy wieżowiec, w którym największe mieszkanie dałoby się zmieścić w sporym, wojskowym namiocie. Ale sam budynek wyglądał bardzo nowocześnie.
— Agresywny facet po trzydziestce, z dawno nie mytymi włosami. Horyzont myślowy na pół palca: w granicach meczu ligowego i miesięcznej premii. Wątpliwy ideał dla dziewczyny, która studiuje psychologię, a do poduszki czyta Gardnera w oryginale.
Myślę, że ma tu zaparkowane jakieś taczki. — A jeżeli pójdzie do tramwaju? — Nie — powiedział. — Gdyby należał do tych, co jeżdżą tramwajami, miałby na sobie watowaną jesionkę, szalik i kapelusz. Facet pod sześćdziesiątkę w skórze na futerku to jest playboy. Może nie mieć własnych zębów i własnej wątroby, ale musi mieć własną gablotę.
— A kolacja? — zapytała z westchnieniem. — Czy dziś będziemy o suchym pysku jeździć aż do północy? — Kup sobie po drodze paczkę słonych paluszków. — O tej porze? Co ci się zdaje, że to Paryż?
— U nas, w „Lotosie”. — Przychodziła tam? — Była parę razy. — W towarzystwie? — Nie, zawsze sama. — Może czekała na kogoś? — Nie wiem, ale chyba nie. Jak dziewczyna czeka, to inaczej wygląda.
Miał mocne oczy i wyraźnie zarysowana dolną szczękę. Nie robił wrażenia gangstera; raczej kogoś, kto przez całe życie kierował ludźmi: katechety, zawodowego harcmistrza, kierownika PGR-u albo emerytowanego oficera.
— Tam jest lodziarz, może się czegoś dowiemy. Podjechał do oszklonego kiosku, nad którym jarzyły się błękitne litery MO. W środku siedział dyżurny milicjant i zapisywał coś w małym bloczku. Wyskoczyli oboje i podeszli. Milicjant uchylił szklane drzwi. — Ta pani — powiedział kierowca — dostała telefon, że jej mąż miał tutaj wypadek. Wie pan coś o tym? Milicjant odłożył bloczek, wstał i wyszedł z kiosku. Był wysoki, barczysty, o twarzy wysuszonej przez wiatr. — Kiedy miał miejsce ten wypadek? — No, mniej niż godzinę temu — powiedziała szybko Agata. — Przed godziną mąż był jeszcze pod domem. Milicjant odsunął rękaw płaszcza i spojrzał na zegarek. — Jestem tu od dziesiątej. W tym czasie nic nie było. — Ale pan by musiał o tym wiedzieć, prawda? — No, myślę — powiedział. — Milicja, proszę pani, ma cezy i uszy otwarte.
Kapitan wziął telefon, wykręcił trzy cyfry i powiedział: — Dwie kawy. Ale takie jak na inspekcję.
— W lecie to tu jest camping, plaża, siatkówka i narty wodne. A w zimie burdel na godziny dla lepszego towarzystwa. Podszedł do Płoszczaka, bez pośpiechu wziął go za kurtkę od piżamy i znowu walnął nim o ścianę, aż zadrżały rozwieszone na niej reprodukcje postępowej grafiki meksykańskiej.
Widzi pan, taksówkarz to jest jak spowiednik. Wozi, gdzie każą, ale nic nie widzi i nic nie pamięta.
Króciutki recepcjonista o wyglądzie profesora botaniki skłonił się przyjaźnie zza kontuaru. Przyzwyczajony był do gości, którzy wkraczają tu o świcie niepewnym krokiem.
Był to pokój hotelowy z czasów Balzaka: miska z dzbankiem, wiadro, kaflowy piec. Tylko tężnie w Ciechocinku, wiszące na ścianie, świadczyły, że coś się od tamtego czasu zmieniło. A także regulamin, rozpięty na drzwiach i głoszący, czego nie wolno gościom po godzinie dwudziestej drugiej!
Przez chwilę było cicho; potem Rafał mruknął: — Cztery koniaki. — Daj pól litra, dziecino — powiedziała pani Gizela. — Szkoda twoich nóg, żebyś dwa razy ganiała po schodach. — Radzieckiego? — zapytała dziewczyna. Pani Gizela pytająco spojrzała na Rafała. — A jaki macie jeszcze? — zapytał. — No, francuski — uśmiechnęła się. — „Martell”, „Martineau”. — Nie, nie — wmieszał się pan Wiesio. — Niech pani przyniesie połówkę jarzębiaku. — Dobrze, proszę pana.
— Z grubsza mówiąc, to wygląda tak: są kraje, w których złoto jest tańsze niż u nas. I są takie, w których za dolary trzeba płacić więcej niż w Polsce. Przynajmniej proporcjonalnie. Reszta to jest zasada naczyń połączonych. Trzeba wyrównywać poziom. My w pewnym sensie wyrównujemy. — Niech pani nie gada głupstw! — Ja? — uśmiechnęła się. — Z tego żyje parę tuzinów mądrych ludzi w tym kraju. Jeżeli tylko potrafią sobie zorganizować przerzut w obie strony. — Pani się to udało? — No, nie mnie samej — powiedziała skromnie.
Recepcjonistka popatrzyła na niego z przyganą. — Pan zapomniał, że to była błyskawiczna? — Nie — odpowiedział rozjaśniony. — Po prostu chciałem zapłacić jak najwięcej. Pokiwała głową i mruknęła: — Myślę, że się panu udało.
Czy zapłaci pan za jarzębiak? – Zapłacę. – To niech pan od razu zapłaci za drugi. Mam przed sobą ciężką noc. Pana to nie czeka, bo pan nigdy nie bę dzie samotną, starą kobietą. Zawahał się, podszedł i pogładził ją po ręce.
— Jak mam się zachować, jeżeli po mnie także przyjadą? — Zwyczajnie — odpowiedział. — Tak jak każdy człowiek, po którego przyjeżdża milicja. Mów prawdę i nicze go nie ukrywaj.
— Proszę mnie traktować jak lekarza. — Pan jest przecież z milicji, nie? — Lekarz i milicjant to pokrewne zawody; w obu wypadkach chodzi o leczenie społeczeństwa. — No, ja nie jestem chora, ale niech panu będzie.
Tak dojechali do Smoczej Góry. Było to maleńkie, zabytkowe miasteczko, jedna z tych pereł, w których na co dzień trudno żyć, ale które figurują we wszystkich podręcznikach historii sztuki i zapierają dech przyjezdnym malarzom.
Ale zaczynaliśmy bardzo przyzwoicie. — To znaczy? — Od takich prostych, gołych dziewczynek. Parę lat temu to jeszcze szło. Potem przyszła rewolucja seksualna i musieliśmy się przestawić. Ciężki chleb w takim pruderyjnym kraju. Cholera, jednak mnie coś boli, tu, w kolanie. — Nie martw się — powiedział łagodnie Jasło. — Będziesz pod dobrą opieką. A teraz powiedz coś więcej o tym ciężkim chlebie. — Gehenna — zawołał Marek. — Dzisiaj trudniej zrobić dobrą pornografię niż „Pana Tadeusza”, Te wszystkie figury, wie pan. Trzeba mieć głowę jak Einstein. I najlepszy towar. A skąd go brać? Musieliśmy trochę przyciskać kolanem. Ale też bez niczyjej krzywdy. Jak która się zgodziła, to Hartman płacił. A jak nie, to machał ręką. Naprawdę nie warto robić z tego historii.
Koniec końców ten Stańczyk też nie był idiotą. — Nie — potwierdził ze smutkiem Rafał. — Był bar dzo solidnym człowiekiem. Nie miał nałogów i ani razu nie zapłacił mandatu. Takim ludziom trzeba ze szczególną uwagą patrzeć na ręce. — Z pana jest anarchista — powiedział major. — Albo przynajmniej kontestator.
Tak że pani wyjazd byłby daremną stratą czasu.
— Wierz, że nie mogę. Gdyby to wy lazło, musiałbym się pożegnać z kliniką. A mnie wcale nie marzy się kurna chata. Miał trzydzieści sześć lat, krępą figurę i duże worki pod oczyma; poza tym brzydką żonę w przychodni rejonowej, dwóch synów w ogólniaku i podstarzałego „Trabanta”, któremu już dawno trzeba było wymienić wał korbowy, tylko ciągle nie było za co.
— Odkąd Fenicjanie wymyślili pieniądze — powiedział — nie ma takiej tajemnicy, której nie można by kupić.