Jacek Ostrowski „Ostatnia wizyta”

Jacek Ostrowski „Ostatnia wizyta” (seria: Na faktach):

Z opisu: „5 czerwca 1970 roku na trwałe zapisał się w historii polskiej kryminalistyki. Tego dnia doszło do najbardziej spektakularnego uprowadzenia w dziejach PRL. Sprawa już od początku budziła duże kontrowersje, a wiele pytań do dziś pozostaje bez odpowiedzi. Autor znał ofiarę osobiście, co było głównym bodźcem, żeby zająć się tą sprawą. Poszedł tropem zbrodni, zapoznał się wnikliwie z materiałami ze śledztwa, aktami sądowymi, spotkał się z prokuratorem prowadzącym dochodzenie”.
Rzecz toczy się w Koninie, zahacza o Poznań. Najciekawsze – mentalność ormowca. Ktoś ten „socjalizm” w Polsce jednak budował i podtrzymywał w funkcjonowaniu. Warto by to pociągnąć, zapytać, gdzie teraz siedzą rodacy o mentalności ormowca?
Cytaty:

Zjawiła się błyskawicznie. Młoda, szczupła, wątpliwej urody, ale w przykusym fartuszku. Najwyraźniej próbowała za pomocą zręcznych sztuczek wydobywających kobiece wdzięki omotać któregoś z lekarzy i później wykorzystać go na nocnym dyżurze. Od lat co i raz w służbie zdrowia wybuchał jakiś skandal obyczajowy.

… trudem wyjął z auta akumulator. Był dość nietypowy: duży i cholernie ciężki, ołowiany. Kupił go za flaszkę najtańszej wódki, tej z czerwoną kartką, od ciecia, który po cichu wyrwał akumulator z traktora z pobliskiej bazy Spółdzielni Kółek Rolnych. Pielachowi trafiła się prawdziwa okazja.

Początkowo Pielach miał z maszyną spore problemy, bo nie było w niej polskich czcionek. To komplikowało sprawę, a szczególnie utrudniało mu pisanie artykułów do „Gazety Poznańskiej”, kiedy został tam redaktorem. Po kilku miesiącach poradził sobie i z tym problemem. W Poznaniu znalazł rzemieślnika, który za psie pieniądze w miejsce typowo niemieckich liter wstawił mu polskie znaki. Wprawdzie nowe czcionki różniły się krojem od pozostałych, ale przynajmniej urządzenie nadawało się do pracy.

Zerknął na zegarek. Na ręku nosił rosyjskiego poljota. To były porządne czasomierze, jakością dorównywały legendarnym szwajcarskim, a były od nich dużo tańsze. Za oryginał omegi na bazarze Łazarskim w Poznaniu trzeba było dać blisko dziesięć tysięcy, a ruski zegarek kosztował niecały tysiąc.

Osiągnął wszystko, co chciał, a cena za to nie była wygórowana. Sięgnął po „Trybunę Ludu”. Codziennie czytał ją od deski do deski, od najważniejszych informacji z polityki po dział sportowy na ostatniej stronie. W tym numerze było podsumowanie ubiegłego roku, same sukcesy, nowe zakłady wyrastały niczym grzyby po deszczu. Robotnicy bili wszelkie rekordy w wydajności pracy, opublikowano treść depeszy, jaką wysłał towarzysz Gomułka do towarzysza Breżniewa i bratniego narodu radzieckiego z okazji ukończenia pięciolatki i rozpoczęcia nowej.

Hanka sięgnęła do torebki. Podała księdzu kopertę. Tamten zerknął do środka, skrzywił się. – Nie widziałem cię na ostatniej mszy, zbieramy na remont dzwonnicy. – Przepraszam, księże proboszczu. Nie wiedziałam, byłam w szpitalu. Podeszła do szafy i zaczęła przeszukiwać bieliźniarkę. Po chwili trzymała w ręce górala, banknot o nominale pięciuset złotych. Podała mu pieniądze odłożone z jej pensji na wakacje synów. – To na dzwonnicę. Na twarzy duchownego zagościł szeroki uśmiech. – Panie Boże, zapłać.

Kierowca rozejrzał się czujnie i szepnął: – Stój pan tu i uważaj na krawężniaka, a w razie czego dawaj znać. Mężczyzna zniknął za ciężarówką. Wyłonił się po kilku minutach, co i raz plując na chodnik. W lewej dłoni trzymał gruby gumowy wąż, to nim spuścił paliwo z baku. Wcześniej jednak musiał je zassać i widocznie wtedy wciągnął w usta łyk benzyny.

Pielach siedział pod daszkiem na ławce przed domem i czytał „Trybunę Ludu”, a w niej jak co dzień same sukcesy. Czegoś tu nie rozumiał, w sklepach była coraz większa drożyzna, często brakowało podstawowych produktów, na składzie opału nie było węgla, a magazyny pasz w GS-ie świeciły pustkami. Skoro są same sukcesy, to gdzie widać ich efekty? Przekroczono plany w produkcji stali, saletry amonowej, w wydobyciu węgla Polska wskoczyła do pierwszej piątki, zbiory zbóż z zeszłego roku okazały się najobfitsze od czasów wojny. Gdzie to wszystko się podziało? Plotkowano od dawna, że wszystkie te zasoby wywożone są do ZSRR. Wcześniej w to nie wierzył, ale teraz zaczynał się nad tym głębiej zastanawiać.

Komendant Grzegorzewski przebył długą drogę, zanim dochrapał się tego stanowiska. Najpierw służył w wojsku, późnej po demobilizacji zaciągnął się do MO. Żeby awansować, musiał pójść do szkół, najpierw podstawowej, następnie do liceum. To była dla niego istna droga przez mękę. Później wszystko poszło gładko. Przynależność do PZPR i duża aktywność w zwalczaniu wrogów ludowej ojczyzny zostały należycie docenione. Teraz już tylko spijał śmietankę, czyli chodził do lasu na polowania, co dwa lata dostawał talon na nowy samochód, jeździł na wczasy do Jugosławii albo luksusowego ośrodka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Kołobrzegu.

Tuż po śniadaniu zawinęła pościel w duży kąpielowy ręcznik i poszła do magla. Mieścił się w piwnicy kamienicy kwaterunkowej przy Staszica. Prowadził go pan Henryk, inwalida wojenny. Ponoć stracił nogę pod Lenino. Raz w roku na pierwszego maja był bohaterem, dostawał kolejny order, a harcerze pchali jego wózek w samym czubie pochodu. Pozostałą część roku spędzał w suterenie i w pocie czoła kręcił korbą, maglując pranie połowy starego Konina.

w kiosku pani Anieli kupił gazety – obowiązkowo „Trybunę Ludu” i „Gazetę Poznańską”. Przejrzał je uważnie, ale na temat swoich listów nic nie znalazł. W mieście aż huczało od plotek, a w gazecie pisali o pijanym rowerzyście, który zderzył się z wozem drabiniastym pełnym siana.

– Co się z tobą dzieje? Nigdy wcześniej tego nie robiłeś. Jak twoje listy? Jakoś nie chcą ci płacić. Już poza mną nikt się ciebie nie boi. Pielachem zatrzęsło z wściekłości, zerwał się na równe nogi i złapał gruby drewniany kołek oparty o ścianę. – Zajebię cię i to zaraz! – wycedził przez zęby i zrobił krok w kierunku Hanki. Dłużej nie czekała, nie chciała go prowokować, za dobrze go znała.

Dziś, żeby zdążyć na seans, wyrwały się z pracy godzinę wcześniej. Od dawna obiecywały sobie obejrzenie najnowszego filmu Jana Rybkowskiego Album polski.

Półki sklepowe świeciły pustkami, dobry towar był tylko spod lady. W Polsce kwitł i to na wielką skalę handel wymienny.

Pielach tak jak zwykle o tej porze siedział w fotelu i czytał „Trybunę Ludu”. Najpierw wiadomości regionalne, a w nich nawet słowa o anonimach. Jego uwagę zwróciła katastrofa lotnicza w USA sprzed tygodnia, którą opisywano ze szczegółami. Samolot DC-9 lecący z Kingston do Huntington podczas lądowania uderzył prawym skrzydłem w brzozę czy topolę, stracił sterowność, obrócił się na plecy i runął na ziemię. W wyniku zderzenia nastąpił pożar. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli. „Paskudny wypadek, a może co innego?” – pomyślał. Za długo siedział w tym fachu, żeby od razu uwierzyć w wypadek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *