Jacek Fedorowicz „Mistrz offu”

Jacek Fedorowicz „Mistrz offu”:

Fedorowicz filmowy we wspomnieniach własnych.
Cytaty:

Francuzi to swego rodzaju ciekawostka. Zawsze byli przez komunistów traktowani jako znacznie lepsi od całej zachodniej reszty, tacy bardziej „swoi”, na który to stosunek zresztą uparcie pracowali. Jean-Paul Sartre, Pablo Picasso, Yves Montand to niestety przykłady – jak dziś nazywamy to zjawisko – „pożytecznych idiotów” bezinteresownie głoszących chwałę Związku Radzieckiego i ślepych na niewygodne fakty. Yves Montand – przyznajmy mu to – rehabilitował się dzielnie przed wyborami 1989 roku, popierając „Solidarność”.

Bywam czasem zupełnie niezłym aktorem, pod jednym warunkiem wszelako: że mnie nie widać. Gdy mnie tylko słychać, potrafię wszystko.

Nie bez przyczyny wśród aktorów utarło się powiedzonko, że w filmie dostaje się pieniądze za czekanie. Za nic innego.

Wczesne budzenie, pacykowanie, udręka czekania. Późnym popołudniem następowała kulminacja, stres osiągał stan najwyższego stężenia, w mózg wwiercał się sakramentalny zestaw okrzyków, zawsze taki sam, zawsze dokładnie w tej samej kolejności: – Uwaga, będzie ujęcie! – Pal wszystko! – Cisza na planie! – Kamera! – Poszła! – Łączyć! – Tu tuuut!

… scenarzysta to, co prawda, nie reżyser, ale już postać o randze, kto wie, być może dorównującej trzeciemu asystentowi maszynisty.

Napis głosił: „Podczas działalności rozrywkowej obowiązuje strój miarowy”. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego akurat „miarowy”, konkretnie wymagane były krawat i marynarka. Nie wiem, może miejscowi zbyt często zakładali krawat na bluzę albo wiązali pod szyją sznurki zamiast krawata…

Na przykład: trzeba ruszyć w pościg – bohater unosi rękę, tuż przy nim zatrzymuje się taksówka. Oczywista bzdura. Ktoś, kto w PRL chciał pojechać taksówką, to albo stał i machał przez godzinę, albo musiał się udać na postój taksówek…

Spośród wielu różnych opowiadań Karasia moim ulubionym była opowieść o aktorze, który w Rosji sowieckiej był dublerem Lenina, ucharakteryzowany na wodza rewolucji jeździł na spotkania z robotnikami i tak się wczuwał w rolę, że w końcu uwierzył, że jest Leninem. Zaczął wydawać dyspozycje, odwoływał dyrektorów, wstrzymywał produkcję albo uruchamiał jej nowe gałęzie…

Oto impresario zespołu muzycznego (w tych rolach Jacek Nieżychowski i Wojciech Rajewski) kręcą film reklamowy nad jeziorem. Kamera, muzycy na planie, gapie oddzieleni od artystów. W tłumku gapiów jeden szczególnie zainteresowany (gra go Kociniak). Przepycha się do najbliższego z muzyków (gra go Karaś) i pyta: – Jaki film panowie tu kręcą? – Krzyżacy. – A to już widziałem – mówi lekko rozczarowany i odchodzi.

Bar w lokalu Watra. Przy barze Bobek i Janusz. Trzeźwi, wpadli tylko na jednego przed snem, po drodze z Teatru Morskie Oko (był taki przy Krupówkach) do domu, czyli willi Halama (wciąż jest tam, gdzie była, bo należy do ZAIKS-u, a ZAIKS jest niezniszczalny). Na Bobka napiera wielbiciel dwukrotnie od niego masywniejszy, na oko bokser na przedwczesnej emeryturze. – Kobiela! Masz tu. Napijemy się. – Och, to za dużo, dziękuję, ja tu mam koniaczek… – A ja mam dla ciebie setkę, trzymaj. – Może ja ten koniak raczej… – Dobrze, pijesz swój koniaczek… taaaak… a teraz seta. Barman! Jeszcze dwie! – Proszę pana, ja nie mogę, ja pojutrze mam premierę i absolutnie nie mogę… – Kobiela! Ze mną się nie napijesz? Wtedy złe wstąpiło w Osękę. Jego głos, choć cichy, zabrzmiał dobitnie, był w nim ogromny ładunek troski i społecznego zaangażowania w sprawę. – Bobku – zapytał powoli i z naciskiem. – Dlaczego gardzisz panem? Bobek nie miał wyjścia. Do Halamy nad ranem donieśli go górale.

Taki już człowieczy los, że co o nim omyłkowo ktoś palnie, to już zostaje i urasta do rangi faktu.
A dlaczego tak lubili Bareję? Podziwiali go jako tego, co „myśli po producencku” – to autentyczne stwierdzenie jednego z nich. Słuszne! Bareja był organicznym przeciwnikiem marnotrawstwa, jak na potomka zamożnej warszawskiej rodziny rzemieślniczej przystało. Był chyba jedynym znanym mi reżyserem, który myślał i starał się działać gospodarnie. Bareję zawsze drażnił tłum niepotrzebnych ludzi na planie. Ekipy filmowe, zgodnie z socjalistyczną zasadą ukrywania bezrobocia, składały się z tabunów pracowników, którzy z założenia nie mieli nic do roboty, bo albo jedynym ich obowiązkiem było, na przykład, przywiezienie czegoś na plan, albo wykonanie czegoś, co spokojnie mógłby wykonać ktoś inny, kto jest już na planie, bo ma do zrobienia jakiś inny drobiazg, i te tabuny, z nielicznymi wyjątkami, po prostu się obijały albo opalały. – Popatrz – mówił Staszek – ci kierowcy tam, o, przywieźli coś o szóstej rano. Zwozić będą dopiero, jak się ekspozycja skończy, czyli koło czwartej. A siedzą tyle godzin na planie! To nie mogliby pomagać przy oświetleniu? Musi być do każdego reflektora osobny facet?

… każdy kolejny film Barei był dla krytyków rzadko spotykaną okazją, by wreszcie pokazać się od tej lepszej strony krytyka znawcy, krytyka odważnego, bezkompromisowego, co to całą prawdę wywali, na nic się nie oglądając. Trochę krytyków rozumiem. Na ekrany kolejno wchodzą filmy, których tknąć nie można, bo jeden o bohaterskiej Armii Czerwonej, w drugim niesłychanie ważny problem społeczny, trzeci jest ociekającym krwią dramatem historycznym, w czwartym mamy cenną społecznie postać ludzkiego towarzysza sekretarza podstawowej organizacji partyjnej, piąty wreszcie, też chała, ale reżyser jest ustawiony w Komitecie Centralnym. Więc jak to tak? Ruszyć go i liczyć, że nie będzie się potem mścił?

Staszek po raz pierwszy zdradził mi swój pomysł na wstawianie aktualności tekstowych, co miały umożliwiać fragmenty rozmów kręcone tak, żeby nie było widać ust aktorów – stali tyłem do kamery albo w bardzo dalekim planie – a więc by można włożyć im w usta, co się chce, w ostatniej chwili. Pomysł bardzo praktyczny, bo nie chodziło nawet o aktualności, ale o teksty, które mogły być niecenzuralne w poprzednim roku, a w tym nagle mogły zostać – jak to brzmiało w języku cenzorów – „zwolnione”. I odwrotnie.

… produkt, nad którym długo rozmyślano, co by tu jeszcze dodać, w co wyposażyć, jakimi dodatkami i udogodnieniami olśnić, żeby klienta skusić. Do absurdu doprowadzone jest to w telefonach, których połowy funkcji nie potrzebuję, nigdy nie użyję, mogę tylko znienawidzić za to, że są. W socjalizmie praktycznie nie było przedmiotu kupionego w sklepie gotowego do użycia zaraz po wyjściu ze sklepu, no, może poza tymi najprostszymi. Z reguły wszystko trzeba było uzdatnić, to, co głupio zaprojektowane, od razu zmienić, a co zepsute, naprawić.

… sympatyczność cwaniactwa Dąbczaka dobrze wpłynęła na odbiór całego filmu, a jego radosne „Yogi baboo!” przeszło do historii, choć w zasadzie nie wiadomo, co znaczyło i jak należałoby to zapisać.

Panie reżyserze – mówi sekretarka do Barei. – Ta scena montuje nam się z tą, jak ona wychodziła z kuchni i mam zapisane, że wychodziła w czerwonej bluzce, więc teraz nie może być w żółtej! – Gdyby widz miał takie rzeczy zauważać – odpowiada Bareja – to nie warto kręcić tego filmu. Z czerwoną i żółtą to może przesadziłem, ale generalnie Bareja wiedział doskonale, co widz zauważy, a czego nie. I z wiedzy tej korzystał, pewne elementy kadru lekceważąc, w innych zaś dopieszczając każdy szczególik.

Staszek, podobnie jak ja, wierzył w niepowtarzalną świeżość ujęcia kręconego raz. O którym z góry wiadomo, że nie będzie miało dubla. Ale być może skusiłby się czasem na wersje, eksperymenty i poprawki. Tymczasem zwyczajnie nie było go na to stać. Sprawdzał u szwenkiera, czy było widać to czy tamto, i zabierał się za następne ujęcie.

Gołe biusty były w PRL przez długie lata całkowicie zakazane. Socjalizm odznaczał się nadzwyczajną pruderyjnością. Pierwszy goły biust w filmie polskim, pierwszy i przez długie lata jedyny, pokazał się w końcowych scenach Młodości Chopina. Lud paryski walczy z wyzyskiwaczami, Hanna Skarżanka znajduje się w groźnej sytuacji twarzą w twarz z królewskim żołdakiem, żołdak podchodzi, wszyscy myślą, że strzeli, albo ostrzem jakim tnie, a on nie, łapie za kraj bluzki, szarpie i… odsłania biust Skarżanki. Co uczyniwszy, w poczuciu, że ją wykończył – odchodzi. Gimnazjaliści zastygali w fotelach z wrażenia i co drugi natychmiast sobie obiecywał, że pójdzie na ten film jeszcze raz.

Idąc śladem obiegowego żartu: „Nie ma u was mięsa? Nie, u nas nie ma ryb, mięsa nie ma obok, w mięsnym”, moglibyśmy pytać Film Polski: – Bareja nie może pojechać z ekipą filmu Przesyłka do NRD? – Nie, do NRD Bareja nie może pojechać z Trójką do bicia. Z Przesyłką nie może pojechać na Węgry.

W wersji, którą dał mi Staszek, już pierwsza scena była dla władzy nie do zaakceptowania: milicjanci budują przy szosie dekoracje z dykty, trzy fasady domów, mające udawać określony przepisami „obszar zabudowany”.

Wszystko w tym kinie było dla mnie nowe, ekscytujące, kilkanaście sal, w każdej inny film, wiele bufetów, w każdym taki sam niestety zapach popcornu i nagle w jednym z bufetów zobaczyłem miętówki, dokładnie takie, jak te, które pamiętałem z kina Warszawa, dostępne potem w innych kinach prawie do końca socjalizmu. Kupiłem oczywiście i lekko wzruszony powiedziałem do sprzedawczyni: – Niech pani sobie wyobrazi, kiedy ostatni raz byłem w kinie, te miętówki były o złotówkę tańsze… Przyjrzała mi się z uwagą.
– Ooo – powiedziała. – To film będzie się panu bardzo podobał. Wie pan?
Teraz mamy dźwiękowe!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *