Jacek Fedorowicz „Będąc kolegą kierownikiem”

Jacek Fedorowicz „Będąc kolegą kierownikiem”:

Kolejna książka autobiograficzna, tym razem skupiona na radiu. Sporo pouczających rzeczy. Fragmenty w wersji czytanej puszczałem studentom na Historii mediów.
Cytaty:

… władza ludowa tępiła formalizm, w którym to określeniu mieściło się wszystko, co nie było odmalowane „jak żywe”.

– Czas powstał w Afryce – mówił spiker spokojnym, ciepłym głosem, dziś powiedzielibyśmy, że mówi Czubówną – a potem przeniósł się do Ameryki.

Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że miły głos mówi o jazzie, tylko wymawia go – z amerykańska chyba? – jako „dżaz”. I ten „dżaz” wziąłem za „czas”.

… jeśliby spojrzeć na radio w ten sposób, to było ono urządzeniem na wskroś antysocjalistycznym. Skuteczność przerabiania człowieka w bezmózgiego robota w systemie totalitarnym jest prostą funkcją zdolności systemu do utrzymywania swych poddanych w izolacji.

Pamiętam plaże nadbałtyckie starannie co noc orane, żeby rano wyraźniej było widać ślady ewentualnego szpiega, który by przypłynął ze

Cały ówczesny sprzęt był przede wszystkim duży i ciężki i to mu zostało także w późniejszym okresie, gdy już rozkręcała się produkcja „dla ludności”. Pamiętam pierwszy polski magnetofon Melodia. Powstał kilka lat później, ale wciąż ważył tyle, ile spora walizka wypakowana cegłami.

Środki masowego przekazu. Na pierwszym miejscu było kino. Niby masowy był ten środek, ale jednocześnie niełatwo dostępny. Kin było mało, filmów było mało, wszystkiego było za mało, w dostarczaniu szeroko rozumianej rozrywki socjalizm też był niewydolny, więc ludzie chodzili do kina prawie na wszystko.

Główną cechą socrealistycznej formy był całkowity brak realizmu, przy sporej dbałości o zachowanie jego pozorów. Szczęśliwa traktorzystka była odmalowana dokładnie, wiernie, traktor też, tyle że w realnym świecie nie było takich traktorzystek, przynajmniej na skalę masową, a i o traktory było niełatwo.

Babcia opowiadała mi historyjkę o pani domu, która domagała się, aby służąca maksymalnie wykorzystywała każdy swój ruch ku pożytkowi domowemu. Owa pani przy każdym zleceniu dawała drażniąco szczegółowe instrukcje, na przykład „jak Marysia będzie szła po marchewkę, to przy okazji niech Marysia weźmie list do wrzucenia, ale po drodze trzeba odebrać buty od szewca, buty włoży Marysia do tej szafki w korytarzu i jak Marysia będzie wkładała, to proszę w drugą rękę…” i tak dalej. Na pointę Marysia mówiła: „Dobrze, i jeszcze wezmę szczotkę, kij sobie w d… wsadzę, to schody pozamiatam!”.

Na czym polegała prawidłowo wykonana zapowiedź konferansjerska, tłumaczył kiedyś Jerzy Michotek. – Radziecki konferansjer zawsze zapowiada artystę, wypowiadając formułkę od początku do końca, a potem dokładnie powtarza zapowiedź od końca do początku. I tak trzeba.

… znikoma liczba pojazdów powodowała, że nudzący się milicjanci zatrzymywali i kontrolowali z całą powagą rowerzystów, sprawdzając papiery, dokładnie tak, jak potem kierowców samochodów.

Konduktor, zarazem kontroler, typowa postać obdarowana przez system władzą w niewielkim, ale satysfakcjonującym zakresie, obok kelnera, bufetowej, ekspedientki, a nieco wyżej, milicjanta, był panem i władcą obywatela i z pozycji tej nader chętnie korzystał. Idiotyczne przepisy PKP były mu przy tym bardzo pomocne.

Kasjerka na stacji, bufetowa w barze, konduktor w wagonie byli dla władzy jeszcze wyższej osobami o bezgranicznej wiarygodności. Ich zeznanie opisujące, co zrobił obywatel, zanim został jakże słusznie ukarany, nie podlegała dyskusji.

To właśnie z tych wybranych fragmentów raportów jednego z komisariatów MO po raz pierwszy dowiedziałem się, że zamiast słowa „wyszedł” milicjant zawsze pisze „wybył” i że komuś, kto wybywał, funkcjonariusz postawił zarzut, że wybywając, „urągliwie charczał w moim kierunku odbytnicą”.

… kilka cytatów: „…krowa była czerwona z mojej strony, czy z drugiej strony była czerwona, nie mogę stwierdzić, gnało ją 2 jeden większy od drugiego”. „…pobił on swoją żonę, z którą miał dwoje dzieci przy użyciu sznurka”. „…spotkałem zbiegowisko, w którym mężczyzna ubliżył kobiecie, chwytając za pierś poniżej swetra, gdy rozpytałem wymienionych, dlaczego to robią, poszkodowana odpytała, a ty to byś nie chciał chwycić, co gdy nastąpiło udaliśmy się do komisariatu”. „…wtedy denat wstał i obrzucił mnie słowami, zapodając, że ma mnie w d… to znaczy między pośladkami”. „…świadek rozpytywany na okoliczność zapodał mi, rozpytując o zaszłość”.

W całym kraju przez całe dziesięciolecia istniały tylko dwa – powtarzam – dwa (!) bary mleczne czynne nocą, jeden niedaleko dworca we Wrocławiu, drugi przy teatrze w Rynku w Katowicach.

Wydowiem się, co jest bralne – powiedział, pozostawiając nas w niemym zachwycie nad elegancją swego języka. Wydowiedział się, nie było dań bralnych, w każdym razie nie dla nas, więc podziękowaliśmy milicjantowi i głodni odjechaliśmy.

Konduktor, kelner, bufetowa, a może i milicjant, to przy portierze były płotki. Nie było w Polsce Ludowej lokalu, który po 22.00 miałby drzwi wejściowe otwarte. Drzwi były zawsze zamknięte, otwierane z rzadka, tylko z łaski portiera.

No i w takiego portiera stojącego za przeszklonymi wrotami do restauracji hotelu Europa w Lublinie wpatrywał się nabożnie spragniony pijaczek. Nie miał żadnych szans na wejście. Stał, patrzył i nagle postanowił podzielić się efektem rozmyślań nad wyjątkowym statusem wykidajły. Przepraszam za nieprzystojne słowa, ale muszę podać w wersji oryginalnej. – Ten to ma dobrze – powiedział pijaczek w rozmarzeniu – wódki się opije, papierochów się opali, kurwów się ojebie, a co zarobi, to na czysto…

Zrobiłem dyplom, z którego to faktu byłem niezmiernie dumny. Zawodowy artysta malarz. Jak dziś dodaję – sztalugowy, olejny, niesprzedawalny .

Tu spektakularnym przykładem może być Piotr Szczepanik, który w okresie szczytowego powodzenia (pierwsza połowa lat sześćdziesiątych) mógł ściągnąć na swój koncert dowolną liczbę słuchaczy, na przykład 20 tysięcy na stadionie. Za taki koncert mógł zainkasować najpierw te 170 złotych (tyle, ile kosztowało kilka biletów na jego koncert), a potem, gdy „zdobył uprawnienia”, coś około 300 złotych, bo musiał zaczynać od niższej kategorii, ale zawsze był to jakiś niezauważalny promil tej zawrotnej kwoty czystego zysku z koncertu, którą inkasowało państwo.
Ponieważ zawsze miałem ambicje, żeby program stanowił całość, i cały spektakl był zagrany uczciwie, bez uproszczeń, to moim rekordem było pięć przedstawień jednego dnia. Ale macherzy, którzy mając do dyspozycji w „składance”, czyli koncercie bez przesadnych ambicji całościowych – powiedzmy – cztery gwiazdy ściągające publiczność i operowali na gęsto zaludnionym terenie, mogli zorganizować każdej gwieździe znacznie więcej niż siedem koncertów jednego dnia.

To powodowało, że teatr powoli wiądł, a na widowni w trakcie występów Wysockiej coraz częściej zalegała martwa cisza. Ta cisza za kulisami kabaretu brzmiała niepokojąco: – Co tam teraz jest? – pytał niespokojnie ktoś, do kogo właśnie owa cisza dotarła. – Podniesienie – odpowiadał Kobiela.

Przez cały okres ogromnej prosperity, a trwała ona tak około pięciu lat, Piotr Szczepanik dorobił się skromnego mieszkania w Lublinie i starego volkswagena.

Oficjalnie cenzura – przypominałem to wielokrotnie – w Polsce Ludowej nie istniała, o skreśleniach w tekście nie wolno było wspominać, nazwy Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w tekstach umieszczać i w ogóle sugerować, że autor nie napisał tekstu sam. To było zawsze najgorsze, że cenzura była współautorką tekstu, ale tajną. Autor musiał udawać, że wszystko w tekście jest jego, że to on tak uważa i on tak chciał napisać. Tymczasem efekt końcowy był zawsze dziełem wspólnym, autora i cenzury.

Wszystko zostanie zapomniane. Co nie zostanie zapomniane, zostanie przekręcone.

Założyliśmy – we trzech – coś, co dzisiaj nazywałoby się niechybnie kabaretem, wtedy było objazdowym programem estradowym, o ambicjach sięgających wyżej niż przypadkowa estradowa składanka. O, grupa estradowa – tak by to można nazwać. Firmowana trzema nazwiskami. To był pomysł Piotra. Szczepanik zaskoczył mnie trzeźwą oceną sytuacji. – Ile jeszcze lat będę popularny? Dwa, góra trzy – powiedział – i co potem? Zróbmy zespół. Połączmy siły. Ja jestem teraz na szczycie. Ty z Bohdanem może utrzymacie się dłużej, ale wam też się przyda, jak będziemy pracować na siebie wzajemnie. Zawsze któryś pociągnie pozostałych. Uznałem to za pomysł genialny.

Publiczność, szczególnie w małych miasteczkach przyzwyczajona do sztywnej dostojności, uważała wielokrotnie, że ją lekceważymy, wygłupiając się, a może nawet występujemy po pijanemu i tu jako głównego pijaka wymieniano mnie. Bardzo to było niesprawiedliwe.

… korpulentny pan siedzi przy mikrofonie i trzyma w ręku płytę. – A najlepsze kiełbasy sprzedaje Staszek Makucha na Grant i Main Street – mówi pan – i żeby wszystkie zapamiętały, niech posłuchają tera piosenki. – Kładzie płytę na adapterze, wprawnym ruchem umieszcza w rowkach płyty rączkę z igłą na końcu i oto słychać skoczną melodyjkę z powtarzającym się pytaniem „Who stole the kiszka”, czyli kto ukradł kiszkę. Całość piosenki chórek śpiewa po angielsku, żeby wstyd był większy. Piosenka dla Polaków, bo dźwięczy ludowo i kiszkę ma w tekście, jednocześnie o Polakach, bo ktoś tę kiszkę ukradł. Kwintesencja polskości na tamtym kontynencie.

Któregoś dnia przyszła para obejrzeć je jako „pożydowskie”. Państwo ci twierdzili, że dostali informację o wolnym lokalu od naszej osiedlowej administracji. Byli bardzo zdziwieni i zawiedzeni, że pan Fedorowicz nie wyemigrował. Nie byłem wyjątkiem, wszyscy co bardziej znani obywatele zostawali przez plotkę uznawani za Żydów, stan faktyczny nie miał znaczenia, wygląd też, Jerzy Karaszkiewicz mawiał, że Wojciech Siemion jest też Żydem w powszechnym mniemaniu, tylko że jest to „Żyd polny”.

W Stanach Zjednoczonych było wiele radiowych programów polonijnych, ich poziom dostosowywał się do poziomu przeważającej większości potencjalnych słuchaczy, którzy w masie byli dla mnie trudni do zaakceptowania. Kompletnie obcy. Nie miałem i nie mam do nich pretensji, wiedziałem, że to potomkowie nieszczęsnych emigrantów z najbiedniejszych polskich wsi, ciężko pracujący…

Do telewizji w pierwszej dekadzie jej rozwoju lgnęli, owszem, zapaleńcy i robili rzeczy znakomite, ale tych nie było wielu, choć stanowili grupę widoczną. Niestety większą falą płynęli do niej karierowicze, a najwięcej chyba było radiowców, którzy nie sprawdzili się w radiu, bo albo talent nie ten, albo leniuchowatość ogólna, albo tęsknota za pracą pozorowaną. Tacy przechodzili do tworzącej się telewizji, w radiu natomiast zostawali ci lepsi. I to się czuło…

Ogólny kierunek satyry, którą lubiłaby władza, to założenie, że socjalizm jest super, no niestety, tu i ówdzie, sporadycznie, to tu, to tam, od czasu do czasu, z rzadka, występują niedociągnięcia powodujące kłopoty, różne „bolączki” – tak brzmiało określenie oficjalne – które psują radosny obraz ogólny, a winę za wszystko, co idzie nie tak, ponosi społeczeństwo, które ma okropne wady i nie dorasta. To „uogólnianie” było coraz wyraźniejszymi sugestiami, że to nie pijacy, chuligani, wstrętni biurokraci, nieuprzejmi kelnerzy i leniwe ekspedientki są przyczyną „bolączek”, lecz mechanizmy systemu, które sprawiają, że kelner nie może być uprzejmy, a ekspedientka pracowita. Nie chcę się powtarzać, bo już pisałem nie raz, że to, co władza chciała, by uznane zostało za patologię, było immanentnym następstwem obowiązującego systemu i tę głównie obserwację przez całe lata siedemdziesiąte usiłowałem różnymi sposobami przekazywać w radiu. Dodam, że nie byłem w tym jedyny, podobne ambicje miał Stanisław Tym – uważałem zresztą, że był ode mnie lepszy – Jan Pietrzak, co przyznaję obiektywnie, niezależnie od mojego zdania o tym, co J. P. pisze dzisiaj – i jeszcze parę osób.

W socjalizmie obowiązywała zasada, że każdy, niezależnie od szczebla drabiny społecznej, miał nad sobą kogoś, od kogo był zależny i ten ktoś zawsze był głupszy. Zawsze też mniej kompetentny, mniej utalentowany i choć to może brzmieć po latach jak łatwe usprawiedliwienie własnej indolencji podwładnego – tak było. Zwierzchnik zawsze był głupszy, bo był zwierzchnikiem nie dzięki przymiotom i umiejętnościom, ale dzięki zadeklarowanej i spełnianej gotowości wykonywania wszystkich poleceń z góry, czyli partyjnych. Z tego wywodu może wynikać, że najgłupszy musiał być szef całej partii, czyli pierwszy sekretarz, tak oczywiście nie było, ale jego kompetencje też nie miały wiele wspólnego z umiejętnością zarządzania krajem, nie w posunięciach gospodarczych był on najlepszy, ale w umiejętnym kiwaniu pretendentów do najwyższego stanowiska. Ścisłe kierownictwo składało się pewnie z kilku osób, pierwszym sekretarzem zostawał największy mistrz intrygi.

Miałem kilku nauczycieli z awansu i bardzo ciężko mi się z nimi żyło.

Kaczmarek był w jakimś sensie pionierem innego radia, przełamał bezwzględną hegemonię poprawnych spikerów jako jedynych dopuszczanych do mikrofonów, bo przecież nie można do ludzi, sepleniąc. Kaczmarek pokazał, że można, jeżeli ma się coś do powiedzenia i potrafi się zastąpić brak dykcji autentyzmem, umiejętnością nawiązania kontaktu, prawdą w głosie, nieosiągalną dla wynajętego aktora.

Lansował na przykład moją teorię czasu opłacanego wielokrotnie, a potem w możliwym dla niego zakresie starał się stosować. Zasada był taka: Gram jakieś przedstawienie, biorę udział w koncercie, nieważne jakim. Część czasu spędzam w garderobie, ale tego mi się z honorarium nie potrąca, mój czas siedzenia w garderobie jest opłacony w formie honorarium za występ. To jest pierwsze płacenie. Siedząc w garderobie, piszę tekst, powiedzmy felieton dla radia (zawsze woziłem ze sobą maszynę do pisania). Pisząc w czasie opłaconym przez Estradę, zarabiam jednocześnie w radiu, które za felieton zapłaci. To jest drugie opłacenie tego samego czasu. Felieton odczytam przed mikrofonem – a zatem trzecie. Następnie opublikuję go w prasie, nikogo nie będzie obchodziło, czy był kiedyś wyemitowany w radiu, czy nie, honorarium dostanę – po raz czwarty. Felietony kiedyś wydam w książce – płacenie piąte. Na upartego można by dodać szóste, bo jeszcze felieton zilustruję. Też siedząc w garderobie. Wtedy, w latach siedemdziesiątych, myślę, że tak naprawdę Wolskiego zachwycała moja bezwstydność, z jaką przyznawałem się, że piszę dla pieniędzy.

pod koniec Gierka cenzura zelżała, mogłem już rzucać w lud na sam koniec mojego występu: – …i niech się spełni hasło: aby Polska rosła w siłę, a ludzie dostali żytniej! Przepraszam! Żyli dostatniej.

W czasie „karnawału Solidarności” w 1981 roku jako Kolega Kierownik wygłaszałem monolog podczas I Przeglądu Piosenki Prawdziwej „Zakazane piosenki” w Hali Olivia. Tekst był bardzo złośliwy wobec władzy, tak bardzo, że stał się w pewnym momencie najpopularniejszym ze wszystkich, jakie popełniłem w życiu („Chcecie roztworzyć okno? – mówi Rakowski do solidarnościowców – Achaaa… to znaczy, że chcecie waaaadzy, bo kto ma dostemp do powiecza, ten ma waaaadze!”), ale mógł się stać popularny dzięki temu, że nagrały go dziesiątki magnetofonów na widowni. Występ nakręcony przez telewizję został starannie z taśm usunięty. Nie ja jeden szukałem tego nagrania – już za niepodległości – po archiwach. Bezskutecznie. Nawiasem mówiąc, popularność tego monologu była dla mnie poręcznym argumentem w latach osiemdziesiątych na poparcie tezy, że kultura podziemna może konkurować z państwową, że ma zasięg niebagatelny, bo oto wszyscy monolog znają, choć nigdy nie ukazał się w TVP, w radiu ani prasie.

Lubił brać do ręki jakieś cacko techniczne i ogłaszać swą niezmienną przepowiednię. – Popatrzcie – mówił – to kosztowało kilka lat temu w Stanach kilkadziesiąt tysięcy dolarów i zajmowało dwa pokoje, teraz można to włożyć do plecaka, kosztuje dwadzieścia dolarów. Czerwony ma przechlapane.

ZSRR mógł wywieźć z Niemiec po wojnie fabrykę Opla i później produkować ten samochód pod nazwą Moskwicz. Mógł ukraść aparat fotograficzny Leica i sprzedawać jako aparat Zorki – made in USSR. Ale to nie załatwiało sprawy na długo, bo można ukraść wiele patentów, ale patentu na produkowanie wszystkiego, co się ukradło, w wystarczających ilościach, na bezustanne ulepszanie starych patentów i wymyślanie nowych już nie można.

… również kasprzakami posługiwali się często esbecy, bo Czerwonego nie było już stać na wyposażenie wszystkich funkcjonariuszy w lepszy sprzęt. Jacek Kuroń pokazał mi kiedyś na placu Wilsona smutnego pana z teczką. – Musimy mówić trochę ciszej. To jest mój stały i on ma zasięg 50 metrów. Czyli sporo.

Owszem, dawałem teksty do ocenzurowania, ale mówiłem co innego. Nie było to niebezpieczne, to już nie były czasy, że mogli wszystkich upilnować i sprawdzać, czy mówią zgodnie z tekstem, w dodatku Gierek w obliczu rosnących kłopotów gospodarczych przyjął taktykę udawania dobrotliwego i nietępiącego zaciekle wszystkich przypadków korzystania przez obywateli z wolności słowa. Nic złego mi się więc nie działo, ale po każdej turze moich występów w jakimś województwie miejscowy Komitet Wojewódzki PZPR wydawał oficjalny ukaz, że ten pan już u nas nigdy. I tak przez wszystkie kolejne, aż doszło do tego, że mogłem występować już tylko w Krakowie. Myślę, że na Kraków dawno już machnęli ręką, mieli Kraków skreślony jako i tak nienadający się do socjalizacji.

… anonimy, które regularnie pisał do mnie jakiś wyznaczony funkcjonariusz. W anonimach były udawane żale, że biorę udział w bojkocie radia i telewizji, a przecież ludzie tak bardzo chcieliby mnie posłuchać i wystarczyłoby, gdybym „się określił” – czytaj: poparł publicznie stan wojenny – to już bym mógł.

Kiedy zająłem się „likwidacją szkody” w PZU, stałem się uczestnikiem czegoś, co można uznać za ilustrację postaw charakterystycznych dla ówczesnego społeczeństwa. Już przy pierwszym okienku – powodowany być może chęcią uprawiania „naszej” propagandy na każdym kroku, choć może też dość bezmyślnie – powiedziałem: – Dzień dobry. Właśnie SB spaliło mi samochód. Urzędniczka chwilkę siedziała bez ruchu, bo to nie były czasy, w których ze szczerością tego rodzaju można się było spotkać często, po czym poprosiła mnie do pokoju obok. Tam zostałem przyjęty jak król. Niech pan siada, może kawy, już wypełniamy formularze.

Przyszli regulaminowo skoro świt, kilku ich było, najważniejszy od razu poszedł do mojego pokoju (właściwie pokoiku, 2 x 4 metry – Hanka zawsze mówiła, że u nas nie ma metrażu, tylko klitkaż), którego położenie znał dobrze, nie wiedzieć skąd. Przewertował wszystkie książki, wszystkie maszynopisy, przegrzebał wszystkie szuflady, a gdy jego oddział skończył robotę, wychodząc, wyciągnął prawicę i powiedział: – Panie Jacku, zawsze chciałem pana poznać.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *