Irena Morawska – Było piekło, teraz będzie niebo:
Retrospektywa reportaży „terenowych”, głównie z lat 90. Ciągle za malo wiemy o naszych rodakach. „Reporter o słuchu absolutnym dzieli się nim z nami. Czytelnicy jego tekstów, przynajmniej przez jakiś czas, lepiej słyszą i widzą”. Małgorzata Szejnert
Sztynort ma jeden telefon i jeden sklep. Jest też przystanek autobusowy, który łączy wieś ze światem. Ale ludzie rzadko podróżują, bo to kosztuje. – Nie jeździmy już nawet w poszukiwaniu pracy – zwierza się bezrobotna Marianna Dacko. W Sztynorcie położonym na Szlaku Wielkich Jezior Mazurskich mieszka sto dwadzieścia osiem osób. Cztery z nich pracują. Przynajmniej oficjalnie. Czasem komuś uda się coś złapać, ale chowa to w tajemnicy, by nie wejść na języki za „wyłamywanie się z biedy”. Szczęśliwi, którzy mają zasiłek.
– Jak my, wieśniaki, będziemy się plątać między cudzoziemcami? – Jarek Dacko, dwudziestoczteroletni bezrobotny szkutnik po kursie na pilarza, boi się wielkiej wizji. Prędzej pasuje do lasu niż do nowego Sztynortu. Ale do miasta też nie pójdzie. Ani jego żona i rodzice: Marianna i Jerzy. – Tu mamy las z opieńkami i jezioro z rybami – ocenia ojciec, kierowca bez pracy. – Nasadzimy kartofli i da się przeżyć.
Mąż Marianny, Jerzy, w listopadzie wziął ostatni zasiłek. Zdrowy, w sile wieku, rozmyśla: – A gdyby tak dać się samochodowi potrącić? Leciutko, Niemcowi na przykład. Od razu byłoby jakieś odszkodowanko, może nawet renta. Dackowie chcieliby pożyć w poczuciu bezpieczeństwa, jak Blochowie. Wszyscy zazdroszczą im stałych dochodów: ona emerytka, on rencista.
Maria wszystko sprzedaje na kreskę. – Oprócz wina i wódki – zastrzega. – Stawiają butelkę po winie na ladzie, a obok należność. I Maria wie, że ma podać „buzanta”, czyli wino za dwa złote: czar PGRu albo kazaczoka. Ma kilku stałych klientów do „buzantów”. Od zawsze na „buzownika” przychodzi Kazimierz Śmiech. – Ale nigdy na sztywno się nie upił – broni go Maria.
Pionki liczą niecałe dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Kilka zakładów zatrudnia około pięciu i pół tysiąca osób. W 1994 roku władze wojewódzkie uznały miasteczko za rejon szczególnie zagrożony bezrobociem. Wówczas proboszcz w liście do prezydenta Wałęsy prosił o ratunek dla miasta i Pronitu. Kancelaria Prezydenta odpisała, że ratowanie Pionek nie należy do prezydenta.
Wstaje o siódmej. – Na podwórku obserwuję obywateli. Negatywny widok – ocenia. Potem idzie pod spożywczak, nieopodal muru z hasłem: NIGDY NIE CHODŹ SAM!!! – Robi się zrzutkę na połówkę albo winko – opowiada…
Z tej biedy ludzie zaczęli na siebie donosić. Piszą anonimy: że ktoś, komu gmina przyznała zapomogę, jeździ fiatem; albo: ta biedaczka ma w banku konto. Lub: ten chory przepija zapomogę. I tak dalej.
Po Augustowie krąży powiedzonko: na pokładzie samolotu lecącego do USA stewardesa pyta: „Czy Mońki i Augustów są w komplecie? No to startujemy”. Co roku samoloty wożą augustowiaków za ocean. Na wizy turystyczne, do pracy, głównie na czarno. Wracają lub nie, żywi albo w metalowych trumnach. Żyją gdzieś między dwoma światami, do żadnego nie przynależą. Tam jeszcze nie obywatele, tu często nikt ich już nie chce.
Gdy facet siedzi dłużej niż trzy lata, Ameryka pada na mózg: dolary, dupy, wódka.
Benedykt K., technik elektryk, ojciec dwójki dorastających dzieci. Żona Benedykta wyjechała do Ameryki pięć lat temu. – Przez cztery lata miałem od niej paczkę, pieniądz i list – mówi. Aż wybrał się z kolegami na ryby. Popili i jeden zdobył się na odwagę: wyznał Benedyktowi, że w Nowym Jorku sypiał z jego żoną. Benedykt zadzwonił do niej: – Jak masz z kimś spać, to przynajmniej nie z chlapaczem.
Wólka Duża ciągnie się wzdłuż drogi między Modrzewiem a Krzeskiem w Siedleckiem. Ponad dwadzieścia gospodarstw. W każdym figura Matki Boskiej, gdzieniegdzie krzyż w polu. Gospodarze mają po kilkanaście hektarów dobrej ziemi. Senną wieś co jakiś czas rozrywa krzyk. Może to bezrozumny „Jojo” znów gwałci matkę; rolnik rencista, Bryk, leje brzemienną córkę albo wyje Maria D., bo zięć znów odciął światło.
Opowiada, jak uczył syna tabliczki mnożenia. – Pytam: ile jest siedem razy osiem, a on nic. Ja mu mówię, on nie pamięta. I tak w kółko. No to jak się nie odwinę i go bez łeb, o tak – od razu zapamiętał.
Niektórzy w Wólce Dużej mają żal do policji, że wcześniej go nie złapała. – Przecież on się ukrywał w Mordach w meblościance – tłumaczy Stefan D. Danuta M., niedoszła teściowa z Mord, przyznaje, że ukrywała Adama. Ale nie musiała w meblościance, bo akurat syn siedział w więzieniu i było luźniej.
Na Osiedlu Słonecznym sąsiadują ze sobą bar U Zbycha i dwa sklepy z wódką. Miejsce to nazwano „kołem fortuny”: łatwo można tu zarobić w dziób. – Postanowiliśmy dać młodzieży szansę – zdradza komisarz Piętka. – Urządzimy dyskotekę. Szukamy tylko miejsca bez szyb i sklepów. Bo sklepy okradną, a szyby powybijają. Komendant Piętka czuje nostalgię do lat siedemdziesiątych. – Zaszczytem dla miasta i milicjanta była jego obecność na zabawie – wzdycha. – Miał nawet swój służbowy stolik. W 1994 roku w Barczewie dokonano czterystu pięćdziesięciu sześciu przestępstw, głównie kradzieży i rozbojów. Najmłodszy złodziej miał pięć lat. Wspólnie z kolegami (osiem i czternaście lat) wyniósł ze szkoły telewizor.
Poturbowany przez skinheadów Marcin Świetlicki z Krakowa, jeden z najpopularniejszych poetów młodego pokolenia i lider rockowej grupy Świetliki, nie zastanawia się, czy okładali go łysi od Tejkowskiego, Gmurczyka czy Giertycha. Pamięta tylko, że bijąc, skandowali: „Wisła Kraków!” i „Polska dla Polaków!”. Marcin Świetlicki mówi: – Nigdy nie zetknąłem się z pojedynczym narodowcem ani z narodowcem starszego pokolenia. „Pojedynczy” trzydziestojednoletni narodowiec, szef NOP, Adam Gmurczyk, ma gotowy komentarz: – Młodzież zawsze lubiła się bić. Poza tym wszyscy wiemy, że Polacy nienawidzą obcych w swoim kraju, więc …
Marcin Świetlicki: – Myślę, że nacjonalizm to taki sam defekt ludzkiej natury jak poezja, filatelistyka, internacjonalizm oraz wszelkie ideologie. Bierze się pewnie z czegoś, co można nazwać niechęcią do samotności.
Wieś zastanawia się, kto dostanie wyższe odszkodowanie: ubezpieczeni w Weście czy w PZU. Następnym zagadnieniem nurtującym wieś po trąbie jest zapytanie: kto podesłał trąbę? Bóg czy diabeł? Ten spór podzielił Rakowo. Tylko syn sołtysa wyciągnął encyklopedię i skupił się na haśle „tornado”. Wieś zignorowała jednak syna sołtysa. Uznała, że to zbyt naukowe sprawy jak na Rakowo.
Zapytał rodziców, czy może zostać milicjantem. W styczniu 1956 roku Milicja Obywatelska dała Zenonowi mundur i mieszkanie na warszawskiej Pradze. W podaniu o służbę napisał: „Pragnąłbym pracować w szeregach MO dla dobra całego narodu i zbudowania socjalizmu w Polsce Ludowej”.
I nie wiem teraz – to dobrze, że czytam to jak opowieści o innej planecie, czy niedobrze?