Hayley Campbell „Sceny z życia martwych”

Hayley Campbell „Sceny z życia martwych”:

Zwłoki i wszystko (?), co w związku z nimi. Ujęcie reportażowe. Amerykańskie.
Cytaty:

A śmierć otacza nas zewsząd. Jest obecna w serwisach informacyjnych, powieściach i grach wideo – także w komiksach o superbohaterach, gdzie czyjś kaprys może w miesiąc wskrzesić tabun ludzi. Można się na nią natknąć w podcastach kryminalnych zalewających internet, w dziecinnych rymowankach, muzeach, filmach, w których ofiarą mordu padają piękne kobiety. Tyle że przekaz jest cenzurowany, ściętą głowę dziennikarza zakrywają piksele, a słowa starych piosenek łagodzi się dla dobra współczesnej młodzieży. Słyszymy o ludziach ginących w pożarach domów, o samolotach tonących w morzu, o kierowcach ciężarówek wjeżdżających w pieszych, ale trudno to wszystko ogarnąć. To, co rzeczywiste, miesza się z wyobrażeniami i zlewa się w szum tła. Śmierć jest wszechobecna, ale tuszuje się ją bądź przeobraża w fikcję. Ciała znikają, zupełnie jak w grach wideo.

Co godzinę umiera na świecie średnio 6324 ludzi, co oznacza 151 776 osób dziennie albo około 55,4 miliona rocznie3. To więcej, niż gdyby co pół roku znikała z powierzchni naszego globu cała populacja Australii.

W wiadomościach słyszymy o morderstwach, nigdy jednak o ludziach, którzy przyszli zeskrobać krew z dywanu i zmyć ze ścian rozprysk z tętnicy. Przejeżdżamy obok karamboli, ale nie dowiadujemy się o tych, którzy przeczesują pobocza autostrad w poszukiwaniu szczątków ofiar tych wypadków. Kiedy na Twitterze opłakujemy naszych bohaterów, nie myślimy o ludziach odcinających ich z klamek, na których się powiesili. Ci pozostają nierozpoznani, nieznani, o nich się nie mówi.

Najstraszniejszy jest zawsze ten potwór, którego nadejście jedynie słychać w przewodach wentylacyjnych i nie znamy na jego temat żadnych konkretów.

Chciałam skurczyć śmierć do takich rozmiarów, bym mogła ją uchwycić, do wielkości czegoś, czemu mogłabym sprostać. Pragnęłam sprowadzić ją do rozmiarów czegoś na miarę człowieka.

Wszystko, co było do zrobienia w komorach chłodniczych, zostało zrobione. Wszelkie medyczne interwencje dobiegły końca, rozcięcia pozostałe po autopsji zszyto, a dowody zebrano i zważono. Tutaj nieboszczycy znów stają się ludźmi, a przestają być jedynie pacjentami, ofiarami albo wojownikami poległymi w walce z własnym ciałem. Po skończonych pracach czekają tylko na obmycie i ubranie, a potem na pogrzebanie lub spalenie.

… ci ludzie i zawarte w nich biblioteki zebranych doświadczeń, wszystko to kończy się tutaj.

Czy nie żartuje się, że staruszkowie nie powinni kupować zielonych bananów?

Dysekcję prawo postrzegało jako karę; dodano ją do katalogu kar już stosowanych jako wyjątkowy wyrok, gorszy od śmierci, wykonywany publicznie i opisywany jako „szczególne piętno niesławy”. Stanowiła ona alternatywę dla powieszenia, włóczenia końmi i poćwiartowania, kiedy to części ciała nabijano na pale rozstawione po całym mieście, co stanowiło najwyższą z kar w chrześcijańskim społeczeństwie, w którym ciała powinny pozostawać w całości, przygotowane na wskrzeszenie. Niektórzy więźniowie, skazani na śmierć, ale nie na dysekcję, przed egzekucją sprzedawali swoje trupy wysłannikom chirurgów, żeby kupować sobie wymyślne stroje, w których pójdą umrzeć. Byli pierwszymi, którzy, wyłącznie przez wzgląd na swoją parszywą sytuację, opowiedzieli się za oddawaniem ciał nauce.

Trupy, z uwagi na ich niedostatek, stały się cennym dobrem i z powodu ograniczeń w dostawach z szubienic wyłoniła się nowa profesja – porywanie ciał. Ci „rezurekcjoniści” wykopywali świeżo pochowanych nieboszczyków – najczęściej ze zbiorowych mogił miejskiej biedoty – i za opłatą dostarczali je szkołom anatomii.

Maski pośmiertne wpisały w swoje dzieje wiele żywotów. Były domeną królów i faraonów, wykorzystywano je przy tworzeniu ich podobizn, żeby zmarły monarcha mógł jeszcze po śmierci objeżdżać swoje włości, a lud składać ostatnie hołdy wiecznie żywemu wodzowi, jakkolwiek długa byłaby ta podróż. Przed wynalezieniem fotografii maski stanowiły dla malarzy materiał roboczy podczas tworzenia portretów, co w dużej mierze później zarzucono – za istotniejszą i bardziej stosowną od trójwymiarowej repliki czyjejś twarzy uznawano bowiem interpretację artysty. Maski pośmiertne robiono też nieznanym zmarłym w nadziei, że któregoś dnia zostaną rozpoznani. Jedna z nich, zdjęta młodej kobiecie wyciągniętej z Sekwany na początku dziewiętnastego wieku, to teraz najczęściej całowana twarz na świecie, gdyż w 1960 roku obdarzono nią Resusci Anne, pierwszy fantom do ćwiczeń resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Albert Camus, posiadacz kopii tej maski, nazwał ją utopioną Moną Lisą. Surrealiści uczynili z niej swoją statyczną, milczącą muzę.

Widziałam jego dzieła na nagrobkach na cmentarzu Highgate, niedaleko mojego domu: odlaną z brązu głowę Malcolma McLarena, górującą nad wypiaskowaną sentencją: „Lepsza spektakularna klęska niż łagodny sukces”.

Mówi, że niektórzy klienci pakują je do szuflady i nigdy jej nie otwierają. Inni, kiedy idą spać, kładą je na poduszce obok siebie. Ściąga z półek kilka swoich dzieł. Oto wielka dłoń Petera O’Toole’a, odlana w czerni, przedtem widywana na fotosach z papierosem między palcami lub na fotkach paparazzich, spoczywająca na ramionach przyjaciół, z którymi opuszczał bary w Soho.

Nick mówi, że po śmierci wygląda się wspaniale. Całe napięcie schodzi z twarzy, zmarszczki znikają, lata bólu i trosk ulatniają się w ułamku sekundy. Człowiek robi się pogodny. Koloryt twarzy się wyrównuje.

Mając wybór, Nick wolałby wykonywać odlewy żywym, chociaż nie wierzy, by w maskach tworzonych za życia kryła się jakakolwiek duchowa moc. Wolałby nawet, żeby to szczypanie i ugniatanie, do którego się posuwa, by ktoś wyglądał na mniej martwego i by twarz się zbytnio nie zapadała, nie było konieczne. Ale ludzie, jeśli nawet o tym myślą, to dopiero po fakcie. Chcą utrwalenia esencji życia dopiero wtedy, gdy to życie ustało, i dlatego w maskach pośmiertnych zawsze tkwi pewien smutek; ich istnienie wynika tylko z poczucia straty.

W twoim imieniu będzie odpowiadać mediom, gwarantując jednoznaczność i spójność przekazu. Skoryguje twoją stronę internetową, żeby – w przypadku gdy drugi pilot celowo spikował twoim samolotem w Alpy, zabijając stu czterdziestu czterech pasażerów i sześcioosobową załogę – nie widniały na niej śliczne fotki gór, promujące tanie loty twoimi liniami, podczas gdy ratownicy będą się przekopywać przez szczątki wraku na stoku.

Śmierć jednak jest transformacyjna nie tylko w odniesieniu do danej osoby i jej rodziny; przemienia także przedmioty w domu.

W wielu religiach zwłoki nie są zbyt ważne: skoro dusza uleciała, puste naczynie znaczy mniej niż duchowa idea dalszego istnienia tej osoby w innym, lepszym miejscu. W przypadku masowych zgonów, wojen, katastrof naturalnych bądź tych spowodowanych przez człowieka wydaje się miliony, by zwrócić rodzinom ciała, czy to całe, czy we fragmentach. Po co? Co wnosi do uroczystości pogrzebowych obecność zwłok, skoro trumna może być pusta i nikt poza grabarzami nie będzie o tym wiedział?

Widok ciała jest drogowskazem, znakiem na szlaku żałoby. Pocieszyciele mówią opłakującym, że człowiek nie do końca umarł, dopóki żyje w pamięci, i jest to prawda, również w tym wymiarze, którego pocieszający mogą sobie w ogóle nie uświadamiać. Dopóki nie zobaczysz szczątków twojego syna albo ciała dopiero co urodzonego dziecka, oni w pewnym sensie nadal żyją w twojej psychice, na zasadzie wymykającej się racjonalnemu myśleniu. Po wypadku lotniczym możesz niemal wmówić sobie, że oni gdzieś tam są, przeżyli upadek i ocean wyniósł ich na jakąś tropikalną wyspę, gdzie na plaży układają kamienie i patyki w napis SOS w oczekiwaniu na ratunek. Dopóki nie ma zwłok, tkwisz uwięziony w mroku śmierci, a nie w całkowitej ciemności, której potrzebujesz, by pogodzić się ze stratą.

Wszystkiego, czego rodziny oczekują, nie sposób im dać, ale odnajdując ciało, można zapewnić im to, czego potrzebują, żeby dojść do siebie.

W USA nie ma żadnej państwowej służby, która po nagłym zgonie przyjechałaby zmyć krew, by oszczędzić właścicielom posesji lub rodzinie upiornego widoku. Kiedy ciało znajduje się już w furgonetce, zeznania zostały spisane, odciski palców zdjęte, a policyjna taśma zwinięta, zostajesz sam z tym bałaganem i ciszą.

Obrazy śmierci mogą nas zewsząd otaczać, ale my już ich tak nie odbieramy, gdyż stały się wszechobecne. Tak przywykliśmy do ich obecności, że na nie zobojętnieliśmy. Gdy wchodzisz do kościoła, nie wstrząsa już tobą obraz człowieka poddanego torturom i zabitego na krzyżu. Ukrzyżowanie to jeden z tych motywów, do którego w historii sztuki najczęściej powracano, ale już nie szokuje, zbyt wiele razy bowiem słyszało się tę opowieść. Możliwe, że nosisz krucyfiks na szyi, ale patrząc w lustro, nie dostrzegasz tam publicznej egzekucji, sceny zbrodni oddanej w dwudziestoczterokaratowym złocie.

Dla mnie kaci zawsze byli niczym satelici w branży śmierci, którą się interesowałam – nie należeli do tej grupy, ale egzystowali na jej orbicie, zupełnie jak inni niewidoczni ludzie utrzymujący się ze zgonów. Tyle że kat to nie sprzątacz miejsc zbrodni, zeskrobujący pozostałości po czymś, czego ani nie zrobił, ani nie jest w stanie zmienić. Nie jest też jak pracownik kostnicy w zakładzie pogrzebowym, przyjmujący martwe już ciało i wypisujący jego imię na drzwiach chłodni. Kat zajmuje miejsce przy przejściu z życia w śmierć; stanowi jego przyczynę w najbardziej podstawowym i praktycznym sensie – jako ostatni element machiny wypełniającej dyrektywy rządu oraz sądów, wykonujący pracę, przed którą inni mieliby pełne prawo się wzdragać.

W stanie Nowy Jork zdarzało się, że ich nazwiska były publicznie znane – jeden otrzymywał groźby śmierci, innemu wysadzono dom. Część zarabiała na tym duże pieniądze, jeżdżąc od stanu do stanu i kasując czeki za pozbawienie kogoś życia. Inni pracowali anonimowo58; jeden z nich przed wyjazdem w środku nocy w długą podróż do więzienia Sing Sing zmieniał w swoim garażu tablice rejestracyjne auta, żeby nie można było go rozpoznać ani wytropić. Człowiek obsługujący krzesło elektryczne na Florydzie miał na głowie kaptur już w chwili, kiedy wsiadał do samochodu, którym wieziono go do celi śmierci – i nie zdejmował go, dopóki po powrocie nie przekroczył progu domu

Każdy ze stanów jest inny, ale generalnie tożsamość kata jest trzymana w tajemnicy nie tylko przed skazańcem i świadkami, lecz także wewnątrz samego zespołu egzekucyjnego, tak aby każdy miał poczucie, że sam do niczego się nie przyczynił. Czasami przyciska się jednocześnie dwa włączniki i to urządzenie decyduje, który z nich oznacza życie, a potem automatycznie usuwa ten zapis, nikt więc nie może być pewien, że to on zadał ten ostateczny cios – czy to elektryczny, czy chemiczny

Niezależnie jednak od tego, czy przerzucasz winę na Boga, na sędziego czy na ławę przysięgłych, to kiedy państwo zarządza wykonanie egzekucji, oficjalną przyczynę zgonu na świadectwie należy odczytywać jako „zabójstwo”.

Część byłych katów przeszła na stronę abolicjonistów, piszą wspomnienia, jeżdżą po świecie i próbują przekonać będących u władzy, by powstrzymali ten proceder. Robert G. Elliott, który w charakterze wolnego strzelca pracował w sześciu stanach jako kat i uśmiercił trzysta osiemdziesiąt siedem osób, swoje wspomnienia opisane w książce Agent of Death (Agent śmierci) zakończył zdaniem: „Mam nadzieję, że niedaleki już jest dzień, kiedy zabijanie w imieniu prawa, czy to przy użyciu elektryczności, czy przez powieszenie, zagazowanie lub jakąkolwiek inną metodą, zostanie zdelegalizowane na całym obszarze Stanów Zjednoczonych”

Śmierć to nie moment, ale cały proces. Coś w ciele szwankuje, a w miarę rozchodzenia się tych wieści wyłącza się cały organizm – odcięty zostaje oddech, krew przestaje krążyć. Podobnie jest z rozkładem, on też nie następuje natychmiast.

… obecnie ludzie, by zebrać pieniądze na najprostszy pogrzeb, zakładają konta na portalach crowdfundingowych. Jeśli chcesz, możesz zapisać się do planu comiesięcznych przedpłat na swój pogrzeb za cenę porównywalną z przeciętnym abonamentem telefonicznym. Wystarczy przejść się w Londynie po którymkolwiek z wiktoriańskich cmentarzy, by zobaczyć, jak kosztowne bywają pochówki i jak wiele ludzie byli – i nadal są – gotowi za nie zapłacić. Śmierć może bowiem, oczywiście, dostarczyć okazji do poszczycenia się bogactwem: na cmentarzu Highgate, gdzie na nagrobkach widać maski pośmiertne Nicka Reynoldsa, pewien magnat prasowy spoczął w mauzoleum celowo tak ogromnym, by przesłaniało widok z promenady.

Widziałam zdjęcia słynnych zabalsamowanych zmarłych: niezniszczalne ciało Lenina w szklanej gablocie – martwe niemal od stulecia, a w dużej mierze niezmienione dzięki nieustającym zabiegom konserwacyjnym. Śpiącą Arethę Franklin w migotliwych szpilkach, opierających się o białą poduszkę na jednym z końców jej lśniącej złotej trumny. Rosalię Lombardo, która zmarła na hiszpankę na tydzień przed swoimi drugimi urodzinami i była ostatnim ciałem złożonym wraz ze zwłokami mnichów w katakumbach kapucynów pod Palermo na Sycylii. Leży w malutkiej trumience, pod szklanym wiekiem, i od niedawna się odbarwia. Ale na co komu oglądanie ciał przerobionych tak, by wyglądały na żywe?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *