Anna Kłodzińska, „Sygnały śmierci”:
Na sen.
Cytaty:
– Klawo jak cholera! – ucieszył się starszy szeregowy; właśnie telewizja nadawała po raz nie wiedzieć już który serial “Gang Olsena”.
Kierownik “Jantara” stał oparty o małe czarne suzuki-alto; major ocenił wóz na cztery miliony, przelotnie zastanowił się, ile może wynosić pensja właściciela postanowił jednak o tym nie myśleć. Do niego należały zabójstwa, nie sprawy posiadania tego czy owego, nawet gdyby w grę wchodziły miliardy.
– Rozpoznała go pani na zdjęciu? – Panie oficerze, toż ja bym go i po ciemku poznała! Choćby po tym pochrząkiwaniu co chwila. – Na zdjęciu nie chrząkał – zauważył fotograf.
Zjawiła się delegacja z ministerstwa, dawni koledzy i paru szefów; najważniejszego nie było, gdyż właśnie przestał nim być.
Andrzej Grodzki zajął miejsce na krześle przed biurkiem, spytał, czy może zapalić, i z widoczną przyjemnością zaciągnął się camelem. Tysiąc złotych paczka u szatniarza – bezwiednie odnotował w pamięci major Szczęsny.
Podszedł blisko, zmierzył ją uważnym wzrokiem i poznał Piękną Jolę, najelegantszą i najdroższą prostytutkę w stolicy; brała tylko dolary i marki, pięćdziesiąt “zielonych” za noc. Wiedział, że ma dwadzieścia sześć lat, zaleczoną gruźlicę, wyleczone inne przypadłości – i ciągle jeszcze wspaniałą urodę, starannie pielęgnowaną przez prywatne kosmetyczki i masażystów. Ogromne, szarozielone oczy, regularne rysy, kapryśnie wygięte wargi, białe zęby i puszyste włosy, często zmieniające kolor – tak, to była Jola. Czasem nazywano ją Królową Nocy, a czasem sprzedajną dziwką, jak tam komu lepiej pasowało.
Coś mu się przypomniało; wziął do ręki gazetę, odczytał raz jeszcze zakreślony fragment: “Spustoszenie samego siebie przez nienawiść, zawiść, złość czyni z człowieka niewolnika nocy, a nie twórcę światła… Nienawiść pustoszy człowieka.” Powiedział to Czingiz Ajtmatow w wywiadzie dla “Ogonioka”. I miał po stokroć rację.
Punków zjawiło się czterech; wyglądali jakby ich właśnie przywieziono na plan przy kręceniu filmu pod tytułem, powiedzmy, “Odmieńcy” albo “Krzyk obmierzłego pyska”.
Kazimierz Grodzki z nietajonym wstrętem przyjrzał się wędlinie. W środku zielonkawa, z lepką skórką, nie nadawała się do jedzenia. Zirytowany zawrócił do sklepu, w którym uczęstowano go kiełbasą, w dodatku wycinając ileś tam gramów z kartki. – Co mi pani dała? – powiedział, rozwijając pakuneczek. – Przecież ta wędlina jest nieświeża. Ładna twarz Grodzkiego zwykle robiła dodatnie wrażenie na ekspedientkach. Ta jednak była już niemłoda, rozgoryczona na cały świat. – Widziały gały, co brały! – burknęła i zaczęła załatwiać następną klientkę.
Major poznał go z opisu mecenasa Wiśniowskiego, toteż bez wahania podszedł do stolika, usiadł z drugiej strony i półgłosem przedstawił się. Nie chciał, wywoływać zainteresowania pozostałych gości. – Niesłychane! – powiedział Koczera i uśmiechnął się szeroko. – Pan naprawdę jest majorem milicji? – Nie wyglądam? – Szczęsny był ubawiony. – Absolutnie nie! – Nie chodzę z fajką, w czapce i płaszczu w kratkę, tak? – Wiem! Jak Sherlock Holmes.
Nie chciał zapowiadać wizyty telefonicznie; w ostateczności zapyta o cenę portretu, powiedzmy, dla milicyjnego kasyna. Czyj miał to być portret, nie zastanawiał się, coś tam wymyśli.
– Sprawdziłeś brunetkę? – Jasne. Wcale się nie wypierała. Nocne kochanków rozmowy… powiedzmy, że to były rozmowy, potwierdziły dwie inne osoby, które zdążyły już poznać i przyzwyczaić się do wizyt Lucjana u pani Agaty. – Agata ma na imię? – roześmiał się Połoński. – Tak. Ale nie pisze kryminałów.
To był zresztą przypadek, a, jak wiemy, przypadki to połowa milicyjnej roboty. – No, no! – zaoponował pułkownik dla zasady.
Koszt domku rósł w tempie o wiele szybszym niż budowa, gdyż inflacja przeganiała murarzy. Wszyscy w kraju narzekali na kryzys, mimo to nowe domki mnożyły się niczym króliki, a w każdym garażu nocował jeżeli nie wóz zagraniczny, to co najmniej duży fiat. Właściciele mówili, że jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie wszystko sprzedać i iść z torbami. Jednakże stopniowo zamiast fiata pojawiało się volvo lub mercedes, w mieszkaniu cieszył oczy magnetowid za pięćset dolarów, kolorowy telewizor fisher za osiemset pięćdziesiąt… mój Boże, chyba jednak nie było tak źle.
Wybrał pogodny ranek; zaopatrzył malucha w dostateczną ilość benzyny, gdyż zostały mu jeszcze kartki…
No, i z tym stypendium tak mu nie wyszło. – Dwa lata temu, prawda? Miał zdaje się jechać do Stanów. – Tak. Dasz pan wiarę, że to rodzina tak mu się przysłużyła? – Rodzina? – Szczęsny udał ogromne zdziwienie. – To poprzedni naczelny był jego krewnym? – Nie. Ale Kazimierz miał brata na jakimś wysokim stanowisku. Nie wiem, dlaczego ten brat podłożył mu świnię, z zazdrości chyba nie, bo przecież można bez trudu wyjeżdżać, jak się jest prominentem.
… poszukiwany fotograf nazywa się Feliks Bezik,
rencista, nie karany, choć balansujący ciągle na pograniczu prawa. Oficjalnie zajmował się
tylko fotografią artystyczną, śluby, pogrzeby, portrety i tak dalej. Nieoficjalnie – choć jak
dotąd nie sposób było mu to udowodnić – wykonywał zdjęcia pornograficzne, ku uciesze
mocno starszych panów.
– Panie Bezik, jak pan nie przestanie tu wpuszczać dziwek ze swymi gośćmi i robić im zdjęcia, to poleci panu “piątka” jak nic. I grzywna.
Rencista obdarzył go chmurnym spojrzeniem.
– Jakie dziwki? – burknął. – Małżeństwa przychodzą. Same przyzwoite.
Pojechali maluchem Szczęsnego; miał się dobrze po kolejnym remoncie i wyciągał bez trudu siedemdziesiąt na godzinę.