Anna Kłodzińska „Królowa nocy”

Anna Kłodzińska „Królowa nocy”:

Na sen.
Cytaty:

Minister ich resortu i większość bardzo licznych wiceministrów bawiła jeszcze na urlopach, mało kto urządzał narady, można więc było odetchnąć i znowu zauważać świat dookoła.

… opłacał sprzątaczkę, która przychodziła co drugi dzień i robiła co trzeba, a także co nie trzeba, na co patrzył przez palce. Ostatecznie niech sobie kobieta skubnie więcej szynki, wie- dział, że ma męża pijaka i z derbachowskiej spiżarni dokarmia czeredę dzieciaków.

„Mam ładną, miłą i mądrą żonę, a wystarczyło, że wyjechała na parę tygodni, a już zacząłem podrywać. Morał z tego jasny, tylko jak zwykle za późno”.

Dyrektor zbliżył się trochę do kręgu światła, rzucanego przez pobliską latarnię, sprawdził, czy na negatywie jest to samo, co na zdjęciu, potem wyciągnął w kierunku Antkowiaka plik pięćsetek.

Wiedział wprawdzie, że tak zwane męskie przygody, zwłaszcza w jego wieku, przez niektóre osoby uważane są nie tylko za miłą atrakcję, lecz przede wszystkim za dowód tężyzny i sił żywotnych, które to atrybuty zwykły mijać z upływem lat. I gdyby rzecz mogła się ograniczyć do pogawędki w męskim gronie kolegów – ba! nie miałby nic przeciw temu. Tutaj jednak szło o inną stawkę. Szantażyści dysponowali najgroźniejszą bronią: ośmieszeniem. „Śmieszność zabija” – mówi przysłowie i jest w tym sporo prawdy. Derbach wolał, aby obrzucono go obelgami, bo z tym łatwo dałby sobie radę, zresztą broniliby go inni. Jeżeli jednak zostanie ośmieszony… Nie, do tego w żaden sposób nie wolno dopuścić.

Z milicją nie można zaczynać, bo jak się powie A, trzeba i B.

A kiedy przed bramą wjazdową strażnik zatrzymał samochód ministra, domagając się przepustki podpisanej przez wicedyrektora – Derbach został zaproszony na rozmowę, w której wytknięto mu zbyteczną gorliwość w ochronie mienia państwowego i tajemnicy służbowej.

Krążyl podejrzliwie po korytarzach, rozglądał się po wszystkich gablotach, pilnie studiował fotografie, wywie- szone przez kółko wędkarzy lub Ligę Ochrony Przyrody -aż po fabryce poszły wieści, że kontroluje gazetki ścienne, co zaniepokoiło wszystkich, którzy mieli z tym coś wspólnego. Zaraz też pojawiły się nowe zdjęcia, świeże informacje, barwniejsze plakaty, a zakładowy plastyk spodziewał się premii.

Nad ranem zdarzało się, że do kiosków dobierali się włamywacze, najczęściej uciekinierzy z domów poprawczych.

W powietrzu pachniało jesienią, zbutwiałymi liśćmi i benzyną z pobliskiej stacji obsługi. Jeszcze mało kto przemykał się ulicami, było cicho i śpiąco.

Porucznik Rączewski z Pałacu Mostowskich przyglądał się w zamyśleniu leżącej kobiecie. Coś mu się tutaj nie zgadzało. Ogarnął wzrokiem cały trawnik, a potem rzekł do kapitana: – Chyba to nie tutaj. – Co nie tutaj? – odparł kapitan pytaniem. Myślał dokładnie, ale wolno.

– Janina Stążek. Dwadzieścia cztery lata, niekarana, mieszkała z matką na Pradze. Matkę powiadomiliśmy. Ale nie wiem, czy wiadomość do niej dotarła, bo przed południem jeszcze nie zdążyła wytrzeźwieć. To taka lepsza melina ten dom. Matka w dzień handluje czym popadnie, a wieczorami pije i sprzedaje wódkę.

Starsi panowie bywają frywolni, zwłaszcza podczas nieobecności żon.

O ile na początku wina Derbacha wydawała mu się bezsporna, o tyle teraz zaczynał mieć wątpliwości. Człowiek nie pasował mu do czynu.

Poszukiwano Antkowiaka wśród znanych milicji narkomanów, których zresztą w kraju nie ma wielu, za to są głęboko zakonspirowani. Obserwowano bazary, meliny przestępców, kawiarnie znane z tego, że spotykają się w nich specyficzne grupy – homoseksualistów, waluciarzy, przemytników.

Sprawa dotyczyła kradzieży w dużym sklepie „Jubilera”. Młody chłopak nazwiskiem Waldemar Nierok włamał się nocą od podwórza do sklepu, zgrabnie wycinając w cienkiej desce drzwi otwór wraz z zamkiem. Zabrał z gablot i półek co tylko się dało, łącznej wartości ponad osiemdziesiąt tysięcy złotych. Złapano go na bazarze, w trakcie sprzedawania srebrnej tacy.

Poprzewracali wszystko, bałagan zastałam jakby po trzęsieniu ziemi, mówili jednak, że nic tu nie było. Spojrzeli na siebie. Kapitan westchnął lekko, po rewizji ekipa powinna była z grubsza uprzątnąć mieszkanie.

Zatrzymali go, poprosili o dokumenty. Nie dało się jednak nawiązać z nim żadnego kontaktu, chociaż nie zionął wcale alkoholem. Oczy miał błędne, palcami wykonywał w powietrzu delikatne ruchy, jakby grał na niewidzialnym instrumencie. Milicjanci, zdezorientowani tym widokiem, zawieźli młodego mężczyznę do Pogotowia Ratunkowego, przypuszczając, że jest to może pacjent zbiegły z zakładu dla nerwowo chorych. W Pogotowiu było tego wieczoru mało roboty, więc lekarz zajął się bliżej niezwykłym klientem i oświadczył milicjantom, że przyprowadzili człowieka kompletnie zamroczonego narkotykami, bliżej nie określając jakimi.

Ja z Chciukiem kiedyś rozmawiałem – oderwał się jego sąsiad z piętra. – Tłumaczył mi, że genetyka transformacji ujawniła u niego tylko jedenaście chromosomów i dlatego ma ujemne faksymilia. Gdybym ja był jego ojcem, to bym mu te wszystkie chromosomy wybił z głowy, zapędził do nauki i do roboty. Powiedziałem mu to, a on mi się przestał kłaniać.

Zbierali się w kilka osób u niego w mieszkaniu, częstowali czym kto miał, wąchali opary tri, w ostateczności pili spirytus, zmieszany z jakimiś chemikaliami, które wywoływały stan odurzenia.

Parczewscy byli to znani milicji praskiej handlarze wódką. Procederem tym zajmowała się właściwie cała rodzina, z dziećmi włącznie.

– My nie handlujemy – odparła córka z godnością. W tym momencie przypomniała sobie, że nie dalej jak cztery dni temu tenże wywiadowca sporządził na nią wniosek do kolegium za sprzedaż w bramie półlitrówki czyściochy, więc dodała z zażenowaniem: – My teraz już nie handlujemy. Mama do sklepu poszła.

Bezszelestnie obracała się taśma magnetofonu, po korytarzu ktoś przebiegł, wołając: – Już idę, towarzyszu majorze!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *