Anna Arno „Ten kraj”

Anna Arno „Ten kraj”:

Migawki, wrażeniowe, wspomnieniowe, reporterskie z Polską i autorką w roli głównej.
Cytaty:

Gdybym chciała zrozumieć ten kraj, zaczęłabym od pasów musztardowej lamperii. Od zielonych ścian i zapachu linoleum.

Opowieść o moim kraju zaczęłabym od zapachu kolejowych toalet, od wiecznie zamazanych okien, od obrzydzenia i ulgi następującej zaraz potem. Od zielonych papierowych ręczników, które czasami, mimo wszystko, są tam zapewnione. Zaczęłabym od barowych krzeseł w Warsie, od składanych stolików, od brudnych firanek w nieokreślonym kolorze. Zaczęłabym od pociągu, gdzie zawsze jest zimno albo za gorąco. Nie ma na to rady, to źródło wiecznej frustracji, ale także międzyludzkiej solidarności. Przynajmniej jest o czym zagadać.

Kraków pachnie ciemnością, woskiem i kościołem. Kadzidłem, zasłonką konfesjonału. Spękanym drzewem, święconą wodą, która nie pachnie. Dawniej na kolędę trzeba było mieć własną wodę. Nam przynosiła ją w słoiczku sąsiadka, która miała syna księdza. Przez parę dni stała w kredensie na górnej półce. Fascynowała mnie jej cicha świętość: na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykła woda. Kraków brzmi głosami gadających dzwonów. Pukaniem w drewno

Kraków, który wymawia miękko: „Pociąg do Czebini wjedzie na peron czeci”. Kraków się nie spieszy, Kraków celebruje. Ludzie chodzą wolniej, spacerują, gapią się na wystawy. Przesiadują w kawiarniach, jakby nie mieli nic do roboty, tylko tak przesiewać, kontemplować czas. A ja nie umiem zwolnić kroku, zwolnić serca, jakbym już dawno była spóźniona. Kraków bitej śmietany i strudla z „Hawełki”, Kraków tradycji prawdziwej i tej dla turystów. Co chwilę wyrasta lokal pod hasłem galicyjskiej tradycji. Przejdą kawiarnie i przeminą. Po roku, dwóch, dwudziestu zastanę tylko zaklejone szyby: lokal do wynajęcia. Załamali się pod ciężarem czynszu. Lepiej się nie przywiązywać. Jak przelotny ptak przycupnąć na barowym stołku, w miejscu podobnym do innych miejsc. Nie dać się rozpoznać, nie pozwolić zdemaskować. Kraków profesorów w płaszczach w jodełkę, którzy przychodzą na pierogi do Stasi. Na kopytka i kiszkę z jabłkami. A potem idą na kawę do Rio, gdzie siedzą bliźniacy od Kantora (oni też się stołują u Stasi). Póki są bliźniacy, póki jest Rio. Póki my żyjemy.

To miasto dla tych, którzy się zapowiadali, ale — prawdę mówiąc — im się nie udało. Miasto na długie doktoraty i spóźnione habilitacje. Książka się pisze, materiały zbierają — notatki, fiszki, skoroszyty. Ale przecież w tym samym czasie wolnym strumykiem sączy się życie. Książki pachną papierem, kawa kawą, ziemia zeszłoroczną trawą i kretowiskami. Na Błoniach morze mew, gdzieniegdzie przetykane czarnym skrzydłem gawrona.

A my wchodziliśmy bocznymi drzwiami, przepraszając za nasz strój i nieokrzesanie. Przede wszystkim za to, że nas nie stać. Nie chcieliśmy się swoją biedą chlubić. Ciężkim losem, bocznym torem historii. Żeby nie wyglądać jak stara panna, nauczycielka ze zdartą krtanią. Woleliśmy trzymać klasę, jak zdegradowana arystokratka, w jednej sukni, ale za to ze świetnego materiału. Zachowała tylko perłowy naszyjnik, misterna robota przypomina lepsze czasy. Dlatego nigdy nie byliśmy pliszką, która swój ogonek chwali. Raczej fałszywie skromni, czekamy, aż ktoś nas wyróżni. Sami wolimy się umniejszyć i skrytykować. Może nam powiedzą, że nie jest aż tak źle, przypomną nasze zasługi. Wybitnych pisarzy, muzyków, uczonych. To nic, że do wszystkiego doszli za granicą. Nasza ziemia ich wydała i wykarmiła.

Taki to kraj. Marudny, zazdrosny, zakompleksiony. Z braku światła przez połowę roku, z wychłodzenia. Z przegrzanych mieszkań zimą, z lat zaborów, z pokoleń niedouczenia, z chłopskiego kompleksu i wymordowania inteligencji. Z kolejki do specjalisty, z nierefundowanych leków, z reumatyzmu, ze zmęczenia, z niespełnionych ambicji. Ze słabych ocen w szkole, gdzie nie ustawiali ławek w kółko ani w podkowę. Malowali je za to olejną farbą na brązowo, warstwa na warstwie, a metalowe części pachniały smarem, podłogi — gumolitem i pastą, schody — lizolem. W gablocie leżały skamieliny, klonowe liście i wypchany królik.

Krzyż jest stary, z 1863 roku, pamiątka po jakiejś bitwie, grób nieznanego żołnierza. Na każdym kroku krzyże, wszędzie, gdzie ginęli za ojczyznę. Z wykaligrafowaną kursywą prośbą o westchnienie. Tyle krwi wypiła ta ziemia. Może dlatego na garażu z falistej blachy ktoś wypisał sprejem „krew i honor”.

W kościele pachną święte oleje, słomiane miotły, pachną barwinek i popiół. Pachną kuliste chryzantemy i sztywne, błyszczące kalie (księża jakoś nie widzą ich erotycznej prowokacji). W kościele pachnie strach. Niezdarne obrazy Męki Pańskiej w chłodnej, księżycowej tonacji. Jezus — młodzieńczy, androgeniczny, półnagi. Gładkie ciało, o szczupłych ramionach i delikatnych ustach. Podłużna otwarta rana. Patrzą na niego z miłością, jakby każdego mógł dotknąć i przytulić. On ich przygarnie, pogładzi, pocieszy, może rozpłomieni, wyniesie na szczyty ekstazy, jak świętą Teresę, która przymyka oczy i w rozkoszy rozchyla usta. Jego twarz — mandala bez uśmiechu, bez bólu, twarz pokerzysty, długie pukle hipisa.

Wiejskie kościoły pachną ostro żywicznym drewnem. Więdnącymi kwiatami. Kadzidłem, przede wszystkim kadzidłem i ciężkim brokatem liturgicznych szat. Kwaśnym potem, upalnym oddechem pobożnych kobiet. Wachlują się śpiewnikiem i gazetą parafialną. Noszą bluzki z koronką, noszą spódnice do kolan. Dźwigają własne ciała, myślami wybiegają naprzód: po mszy trzeba nastawić ziemniaki. Myślą o mężach, o wnukach i o dzieciach. Czasem nawet się za nich modlą. Ławki przyozdobione białą wstążką, tiulem i gałązkami. Jutro ślub, a w niedzielę komunia. Na ołtarzu mdleją lilie, wydzielają duszny zapach, który się kojarzy z pogrzebem. Unoszę oczy do góry, ku glorii złotych promieni. Ku fikającym aniołkom. Fruwają drewniane przepaski. Twarze wykrzywia grymas, jakby ułomność umysłu. Kurz osiada na glorii, na złoceniach.

W gablotce wiszą ekswota: srebrne serca, sznury pereł, ale także cieniutkie łańcuszki. Za co dziękowały kobiety, które je ofiarowały: ktoś przeżył, wyzdrowiał, wrócił z wojenki? Urodziła żywe dziecko? Na co Matce Boskiej te klejnoty, przytwierdzone szpilką do spłowiałego pluszu?

Z tej perspektywy patrzyłam na Chrystusa w aureoli bladych promieni: „Im więcej zaufasz, tym więcej otrzymasz”, głosił podpis, a on podnosił rękę w geście błogosławieństwa. Pomyślałam, że mógłby reklamować lokaty.

Moi rodzice na początku mieli tylko Zrób to sam i pięciotomowe wydanie Mickiewicza, kupione za makulaturę. Minęły dwa pokolenia i ja też mam biurko i pióro, które służy głównie jako dekoracja. Mam przycisk do papieru z zatopionym w szkle żółwikiem oraz płaską klawiaturę i niebieskie światło ekranu. Czy muszę dodawać, że noszę okulary?

Świat jako włoska piazza, gdzie kafle na posadzce wskazują punkt zbiegu perspektywy. Zanim ludzie to odkryli, myśleli prymitywnie. To, co wydawało im się ważniejsze, malowali ogromne, kolorowali na czerwono i niebiesko. Albo na złoto, jeśli sobie mogli na to pozwolić. Bóg, władca i święci. Ci mniej ważni klęczeli gdzieś w rogu …

Człowiek wszystko bierze do siebie, osobiście traktuje zabobony. Dla nas mruga latarnia, dla nas wschodzi słońce. Dlatego tak trudno uwierzyć, że kiedy wyjedziemy, morze dla innych będzie uderzało o brzeg i to oni odbiorą sygnały.

Jakby wiejski pisarz poślinił pióro i szukał inspiracji. Cisza na tej stacji, jakby nic nigdy, donikąd.

Nasięźrzał — mruczę sobie, leżąc w żółtej trawie, której nie umiem nazwać nawet we własnym języku. Kto wymyślił te nazwy? „Pociąg TLK Intercity do Białegostoku, przez Tłuszcz, Małkinię, Łapy, wjedzie na tor drugi przy peronie czwartym”. Ale na razie nie wjedzie. Remontują tory i wprowadzili komunikację zastępczą. Nie usłyszę mojej ulubionej zapowiedzi.

Biedna warszawko, smutna dyktatorko, melancholijna stolico. Skrzywdzone miasto, spalone, zdeptane, wyszabrowane. Następnie odbudowane heroicznym wysiłkiem, pospiesznie i po omacku. Z szarych płyt, jak z kartonu. Neoklasyczne gmachy, które powinny wzbudzić jeśli nie miłość, to przynajmniej poszanowanie. I przede wszystkim On — Pałac. Wieszali na nim psy za jego szpetotę. Grozili, że którejś nocy go pomalują w kolorowe kwiaty. Albo wyburzą w patriotycznym geście. Traktują jak tęgą, podstarzałą pannę, której nic nie pomoże, ale też niewiele może już zaszkodzić. A on ma własny wdzięk, barwę swojej pychy, siłę przemocy, magnetyczne przyciąganie centrum. Jak wieża Eiffla: właściwie nikt nie wie, czy piękna, czy szpetna.

Trzeba by to wszystko zburzyć, na nowo, z pomyślunkiem zbudować. A tymczasem każdy robi po swojemu: gipsowe lwy, klomb z pociętej opony uformowanej w kształt łabędzia, choinkowe światełka cały boży rok. Tak sobie ludzie żyją, po swojemu. Kupa piachu zwieziona kiedyś na budowę — leży odkryta, koty na nią sikają i bawią się w tym dzieci. Jak tu brzydko — myślę, kiedy w oczy rzuca się szyld gabinetu medycyny estetycznej. Że też nikt tego nie może zabronić. Mimo wszystko w naszych zapyziałych miastach czuję się u siebie. Jestem tylko przejazdem, ale prawie jak w domu.

Lubię te miasta z wielkim neonem „Dorabianie kluczy”. Z szyldami, które się przekrzykują i nachodzą na siebie. „Nieruchomości Ojczenasz”. „Skup złota i srebra Eliza Gold”, „Aręmięs”. Może jakaś litera się tu odkleiła? Tylko która. Supermarket „Rywal”. Uwielbiam nazwy podwójne, skrótowce o egzotycznym brzmieniu: „Pol-Bud”, „Pol-Export”, „Konspol” albo „Gastro Marinex”. Lubię „x”, które nie występuje w naszym języku — sugeruje wygórowane ambicje i śmiałość wyobraźni. Wędruję przez krainę poluzowanych tablic, zardzewiałych pinezek i zdartych liter. „Świat Obuwia”, „Świat Odzieży”, „Świat Zabawek”. Tyle światów…

Pochodzę z trocin i łopianów. Z Matejki i Wyspiańskiego. Choćbym przemierzyła świat, na dnie zostanie irys, żonkil i podniesiona dłoń Boga Ojca — do końca nie byłam pewna, czy chodzi o gest stwórczy, czy wymierzający karę. Jesteś z trocin i łopianów, z kaczeńców i błota, z wiosennej ulewy. Z polichromii w kościele Franciszkanów. Wszyscy znają ten obraz. Naga kobieta na szyi karego konia. Biała skóra, pełne uda, pukle rudych włosów. Koń z rozwianą grzywą, z rozdętymi chrapami. Pęd powietrza, żywy płomień. Oto Szał uniesień: Młoda Polska, Sukiennice, Kraków. Tak mnie wychowano: zryw, rozpacz, symbolizm.

W naszym kraju nawet nie wiadomo, jak się przywitać. Podanie dłoni: uściśnięcie z potrząśnięciem, ale kto pierwszy powinien ją wysunąć? Mama uczyła: „Kobieta podaje mężczyźnie, starsza młodszej, starszy młodszemu, a przyjaciółki całują się w policzki”. Ale też nie wiadomo, ile razy ani kto zaczyna. Kumple klepią się po plecach. Obejmują się na niedźwiedzia i walą otwartą łapą. Ale coraz rzadziej, bo każdy gest bywa podejrzany. Nie chcą, żeby go błędnie zinterpretowano. Właściwie czasem nie wiadomo, jak się witać i jak się rozstawać. Pożegnania bywają wylewne. Jakbyśmy się wzajemnie pocieszali, na wypadek gdybyśmy się mieli więcej nie zobaczyć. Na wszelki wypadek.

O tej porze ludzie wracają z kościoła. Siadają do obiadu. Po obiedzie idą na spacer. A my już od jakiegoś czasu nie chodzimy do kościoła. Zresztą mama zwykle mówiła: „Później przyjdziesz, krócej będziesz”, obrażając moją religijną gorliwość.

Wiedzieć, co założyć do teatru. Żeby nie było głupio. I nie jak na wesele. Łatwo rozpoznać weselnych gości. Potykają się na wysokich obcasach. W za ciasnych sukienkach i prosto od fryzjera. Spłoszonym wzrokiem szukają partnera. Może choć raz stanie na wysokości zadania, poda płaszcz i przytrzyma torebkę. Żeby się tylko nie skompromitować. Oprzeć się na jego ramieniu. Żeby ludzie widzieli, że jesteśmy razem. Na przykład na przyjęciu albo na wernisażu. Niektórzy potrafią się zachować. Wiedzą, co i kiedy powiedzieć. Może czytali Kamyczka. Po wojnie wszystko się pomieszało, wyginęło pokolenie, zatraciły się obyczaje i młodzi się pogubili. Pytali Kamyczka, czy ziemniaki z barszczu wybierać łyżką, czy lepiej nabić na widelec.

Wstydziliśmy się naszego kraju. Rodzice się wstydzili, że nie znają języków. Że po wszystko muszą wysyłać dzieci — w końcu po to chodzą na angielski. Rezolutna nad wiek, bez pardonu dopytywałam o zniżki. Jeśli zapomniałam albo zrobiło mi się głupio, z burą wracałam do okienka. Stałam w kapelusiku i sandałach z prawdziwej skóry, ozdobionych skórzanymi kwiatkami. Bardzo chciałam uwierzyć, że naprawdę są porządniejsze od plastikowych, jakie mieli wszyscy. Jeszcze nie zrozumiałam, że nie będę jak wszyscy, że nie wiem, jacy oni właściwie są, i że mi się nie uda, jakkolwiek bym się starała. Więc maszerowaliśmy w naszych skórzanych sandałach, wysoko trzymając głowy …

Na początku października rodacy wylegają na Piątą Aleję. Raz się nawet wpakowałam w taką paradę. Dziesiątki, setki wozów, ozdobionych papierowymi girlandami. Na platformach jechali weterani, miss Greenpointu, uczniowie szkoły imienia Pułaskiego, a także krajowi politycy. Śpiewano Czerwone maki, Rotę i Przybyli ułani pod okienko, prezentowano medale i zielone mundury. Rodacy wyrastali jak spod ziemi, wychodzili ze wszystkich zakątków, dzielnic i ulic. Jesteśmy wszędzie, mówili, na każdym zapleczu, za każdą ladą i pod każdym podwoziem. Ruchliwy ludek, w białych koszulkach i czerwonych czapeczkach, z orzełkiem na piersi, ze wstążeczką w klapie. Nie kochałam ich, wstydziłam się za nich, jak za krewniaków ze wsi.

Jeszcze mocniej czułam to w dalekim kraju, w sali wyłożonej boazerią, z zatkniętą na drążku biało-czerwoną płachtą. Wyczytywali nazwiska zmarłych i odznaczonych. Drżącym głosem ktoś zaintonował Czerwone maki: maleńka, trzęsąca się główka na cienkiej łodyżce szyi. Czułam to za każdym razem, kiedy w radiu słyszałam poloneza As-dur. Polonez wchodził we mnie, był moją duszą, moim honorem, w coraz gwałtowniejszych repryzach, powracających niczym dumne, bezsensowne powstania. Wtedy kochałam mój kraj dziecinną miłością i nie umiałabym nawet powiedzieć, co to znaczy i dlaczego mnie ściska za gardło.

Wychowałam się w rajskim ogrodzie. Pachniało tam śmietnikiem, szczególnie jesienią, przy niżowej pogodzie. Ale nawet ten zapach dawał poczucie bezpieczeństwa, jak wszystko, co znamy od dziecka. Czuć było kocim moczem, szczególnie w piaskownicy (tam też nie wolno się było bawić). Na piwnicznych okienkach sąsiadki wystawiały posiłki w pudełkach po Ramie i te kobiety też pachniały kotem. Najmocniej jednak czuć było smog i nawet to kojarzyło się z domem. Kiedy wracaliśmy z wakacji, otwierałyśmy okno w samochodzie, krzycząc „nasze Zabrze”, a rodzice trochę się krzywili — mniej się cieszyli z powrotu, a śląskie miasto uznawali za przypadek losu.

Tata tłumaczył, że w mieście nie ma prawdziwej ciemności. Tylko na wsi jest naprawdę cicho i ciemno. Kobiety drą pierze i opowiadają straszne historie. Ale wiejskie kobiety od dawna nie drą pierza. Oglądają telewizję i już się tak bardzo nie boją.

Lubię wracać do kraju, który znam od dziecka. Gdzie sklepik „Grażyna” (pamiętam, że to imię wymyślił Mickiewicz) sprzedaje „odzież tanią, modną i wygodną”, a zaraz obok, pod jednym szyldem reklamują „nagrobki, kominki i schody”, „plastik, drewno i tworzywo”. Gdzie cukiernie nazywają się jak Pan Bóg przykazał, jak trzy słodkie boginie: „Ambrozja”, „Delicja” i „Ada”. Kuszący mrok baru „Perła” — grunt, że blisko dworca i mają toaletę.

To było akurat Opole Lubelskie. W niedzielę, w samym środku lata. Pastelowy kościół, wiejski barok, tłusty i zaróżowiony. Niedzielnie ubrani, wychodzą z mszy świętej. Najgorliwsze stare kobiety, samotne palmy, zostają jeszcze, pod nosem mamrocząc Różaniec. Za chwilę zapadnie cisza. Czuję z daleka, jak pachnie kotlet z mizerią i ziemniakami. Gdzie mam się podziać w tym przeklętym mieście? Tu można tylko umierać, a nie żyć. Na rynku siedzą obcokrajowcy, w tygodniu zbierają jabłka w okolicznych sadach. Rozpoznasz ich po sękatych dłoniach, żałobie pod paznokciami, żałobie na twarzy. W workach przynieśli alkohol. Parę kroków dalej — bracia Cyganie. Oni jeszcze zachowali jakieś życie społeczne. Siedzą, stoją, gadają. A w gazetach piszą, że już ze sobą nie rozmawiamy.

Miałam ochotę się zatrzymać na pośrednich stacjach. Na przykład w Miechowie, gdzie w drodze do Warszawy zostawiasz za sobą Kraków. Gdzie przy powrocie myślami już jesteś w Krakowie. Gdzie myślisz o tym, co cię jutro czeka. W szybkim pociągu łatwo zapomnieć, że jest jeszcze jakiś Miechów. Na wzgórzu majaczy wieża kościoła. Na wzgórzach pod Miechowem rośnie wisienka stepowa. Karłowata, rozpina delikatne czarne gałązki. Jakiś mały gryzoń zbiera pestki stepowej wisienki i żywi się nimi zimą. Jeśli trafisz tam o odpowiedniej porze, zobaczysz różowe storczyki, które kwitną na ciepłych wapiennych zboczach. Otwierają swoje erotyczne kolby. Ze wzgórza nad Miechowem można oglądać pędzące pociągi. Najbardziej się czeka na pendolino.

Jadę powolnym pociągiem. Oglądam mój kraj. Nie widzę mojego kraju.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *