Adrian Markowski „Sąsiady”

Adrian Markowski „Sąsiady”:

Groteska o rodzimym życiu w kamienicy. Ponad czasem, trochę literackiego banalizmu, nieco Kafki.
Cytaty:

Sąsiedzi wszyscy w oknach siedzą, patrzą. Swoją żonę przecież tłucze, nie inną. Swoje powody najwidoczniej ma, bo inaczej żony by z samego rana przecież nie tłukł.

Monopolowy. Z pustymi rękami do domu nie wrócę! Karpia w monopolowym nie dostanę, ale przynajmniej na pewno wiadomo, co dają. Dnia nie zmarnowałem! Przy drzwiach jestem, na palcach staję, patrzę. Półki całkiem puste. Na wagę sklepowa coś kładzie i w gazetę owija. Aż mi się gorąco zrobiło. Karpia, jak nic karpia do monopolowego rzucili! Do lady dochodzę, chcę płacić. Jeden czy dwa, kobieta pyta. Wiedziałem! Dwa, mówię. Od razu pieniądze kładę i siatkę nadstawiam.

Do domu wchodzę. Żona w przedpokoju siatkę ode mnie bierze i do kuchni idzie. Zaglądam. Króliki, jak gdyby nigdy nic, z gazety rozwija i do łazienki niesie. Do wanny włożę, zaraz się do mnie odzywa, żeby do jutra żywe były. Z samego rana do kościoła pójdziesz poświęcić, a potem utłuczemy. Po jednym. Ja swojego, a ty swojego utłuczesz. Dobrze, powiada dalej, że karpia wystałeś. Co to za Wielkanoc by była? Jaka to Wielkanoc, jak się przynajmniej karpia nie utłucze?

Od razu było widać, że wygląda jak inteligent. Następnego dnia znowu wieczorem w bramie stoimy. Idzie. Obok nas przechodzi, dobry wieczór pewnie chciał powiedzieć. Już jak długi leży! Nogę mu sąsiad podstawił. Poleżał chwilę, wstaje, dookoła się rozgląda. Przepraszam, bardzo przepraszam, mówi. A potem na schody, i już go nie ma.

Czasem lubię sobie popatrzeć przez okno. Nie żeby mnie zaraz obchodziło, jak niektórych. Kwiatki w doniczkach jeden z drugim na parapecie, że niby nic, postawi, i cały dzień przy oknie. Żeby mieć potem co opowiadać sąsiadom. Umiaru nie znają.

No, ale jak sąsiad żonę tłucze, to rzeczywiście jest na co popatrzeć. Co niedziela, po obiedzie zaraz. Ją tłucze. Przyzwoicie. Jak trzeba. Wszyscy w całej kamienicy patrzą. Z samej ciekawości, bo opowiadać przecież potem nie ma komu. Ma poważanie. Każdy, co go na podwórku spotka, zaraz ukłoni się, dzień dobry powie. Pozazdrościć. Ja tam swojej nie tłukę. Nie żebym nie chciał. Tylko jakoś nie ma za co.

W niedzielę przyzwoicie żony sąsiadów w oknach siedzą. Ten z naprzeciwka na środku podwórka od rana z gazetą stoi. Stoi i po oknach patrzy. Postał tak, postał, w końcu gazetę do góry podnosi i, nieprawdę w gazetach piszą, nieprawdę, na cały głos krzyczy. Że lepiej ma być pisali, a wcale lepiej nie ma! I spojrzeniem, takim, że żal bierze, po kamienicy całej toczy. Siedzą sąsiedzi w oknach, patrzą. Nie ma sąsiada.

Następnego dnia rano do ubikacji na podwórko wychodzę. Drzwi na klucz teraz już zamykam, schodzę, patrzę, na dole pod drzwiami sąsiad jeden z parteru stoi. Siekierę w ręce trzyma. Iść do ubikacji od razu przestałem mieć ochotę, ale jak tylko krok w tył zrobiłem, dzień dobry sąsiadowi, sąsiad się do mnie odzywa. Siekierę z ręki do ręki przekłada i w inną stronę patrzy. No to, dzień dobry, grzecznie odpowiadam, na siekierę spoglądam, i co widzę? Moje buty na nogach ma! Najlepsze! Poczekaj, myślę sobie. Niech tylko do domu po siekierę wrócę.

Łypie, że aż się od tego łypania miękko w nogach robi. Stoję, nie wiem, co powiedzieć, zajrzy do mnie sąsiad, sąsiadka do mnie dalej powiada, na chwilę. Męża w domu nie ma, powiada, i pasztetową, powiada, prosto ze sklepu, wczorajszą, powiada, mam. A że ja nic, tylko dalej stoję, bo zajrzeć, zajrzałbym, ale jak niby, jak z mężem dzień dobry, za rękaw mnie sąsiadka bierze i przez podwórko prowadzi. I tak mi tą pasztetową zawróciła w głowie, że ani się obejrzałem, już w domu u niej byłem. Koniec końców do południa mi chyba jakoś z pasztetową u sąsiadki zeszło. Faktycznie niczego sobie, do rzeczy, jak nic prosto ze sklepu, wczorajsza.

Patrzę. Królik. Na ławce obok pałacyku, jak gdyby nigdy nic, sobie siedzi i w gazecie kartki przewraca. Nie powie mi żona, myślę, że na święto do domu nic nie przyniosłem! Królik w sam raz, duży! Na obiad dziś, jutro i jeszcze pojutrze starczy! Młotek, co go na wszelki wypadek ze sobą wziąłem, z kieszeni wyjmuję, od tyłu do ławki podchodzę, już trzepnąć go chcę między uszy raz a dobrze. Głowę królik spokojnie odwraca. Patrzy. A tak jakoś patrzy, że już wcale nie jestem pewien, po co młotek wyjąłem, i na wszelki wypadek za plecami go chowam. Popatrzył, popatrzył, znów nos w gazetę, jak gdyby nigdy nic, wsadził. Za ławką dalej stoję, a królik, nie podobacie mi się, obywatelu, do mnie powiada, nie podobacie. A cały czas w gazetę patrzy. Od dłuższego czasu, dalej powiada, się wam przyglądam i nic dobrego jakoś o was powiedzieć nie mogę. To mi chęć, żeby go trzepnąć, całkiem przeszła. Dobrze, myślę, przynajmniej, że młotka nie widział. A królik dalej, dzień dobry nie powiecie, powiada, o pogodę nie zapytacie. Nic, tylko od razu z młotkiem. Aż mi się ręce trząść zaczęły. Na co jeszcze czekacie, pyta w końcu. Już do domu!

To do parku sobie poszedłem. W kółko po parku chodzę, bo nieduży. Pałacyk, co to w nim biblioteka publiczna jest, ze wszystkich stron oglądam. W niedzielę biblioteka zamknięta. W inne dni też, bo i po co otwierać? Kto by tam w tej dzielnicy do biblioteki przyszedł? Bibliotekarka tylko sama w środku siedzi. A i ona też książek nie czyta, bo wszystkie stare, co w bibliotece są, już dawno przeczytała. A nowe, kto by do biblioteki w takiej dzielnicy kupował?

To jak chciała, to po co skakał? Ile razy powtarzać? Przez nią! Wyjść za niego, mówią, że chciała. Jak skoczył, to potem sąsiedzi w domu u niego byli. Kartkę na stole, w kratkę, całą zapisaną miał. Ile rozwód, ile ślub, ubranie do ślubu, wózek dla dziecka. Wszystko policzone, na nie wiadomo ile lat naprzód. A na końcu to tyle podobno wyszło, że strach było patrzeć. Rozwieść się, ślub brać chciał i skoczył? Widocznie nie stać go było. A na drugiej kartce pogrzeb sobie policzył. Mówili sąsiedzi, że lepiej już wyglądało. To pewnie go było stać.

Co to za życie? Od dawna już, jak tylko z łóżka w końcu wstanę, na łóżku siadam i ani z powrotem się położyć, ani wstać z łóżka zupełnie nie mogę. Po co się kłaść, jak dopiero z łóżka przecież wstałam? Po co wstawać, jak wstać przecież wcale nie ma po co? Żeby łóżko jego, co go nigdy nie pościeli, pościelić, w kuchni pozmywać, w pokoju posprzątać? Co to za życie?

Następnego dnia to wieczoru się po prostu doczekać nie mogłem. Jak tylko się sąsiadka przed oknem rozbierać zaczęła, zaraz przy oknie swoim usiadłem i oczu od niej oderwać, tak jak przedtem od salcesonu, nie mogłem. Sąsiadka rozebrała się, a potem talerz z kuchni przyniosła. Pasztetowa! Jak tylko pasztetową zobaczyłem, zaraz od okna wstałem. A tak mi tą pasztetową w głowie zawróciła, że nawet nie pomyślałem, żeby na więcej pasztetowej albo na coś lepszego jeszcze poczekać. Tylko na pasztetową spojrzałem, już pod drzwiami sąsiadki po drugiej stronie podwórka byłem!

… co z takim, co w swoim mieszkaniu, przy oknie, od zeszłego roku siedzi? Sąsiad, co to na dole mieszkał, syrenkę sobie w zeszłym roku, na wiosnę, kupił. Nie jeździł, żeby mu się nie psuła. Na okrągło tylko mył i całymi dniami z okna patrzył. Syrenki swojej pilnował! I jak umarł, to już mu tak zostało. Córka jego z mężem się wprowadziła, a ten ciągle przy oknie siedzi i syrenki, co ją jeszcze przed pogrzebem sprzedali, dalej pilnuje. Że nie ma już czego pilnować, mówię, że syrenki nikt nie ukradnie. Jak do ściany!

Zawsze mówiłem, że na pogrzeb swój w życiu nie pójdę! Patrzeć może mam, jak trumnę do grobu wkładają? Jeszcze czego! Kto chce, niech sobie mój pogrzeb ogląda, ja dziękuję! Inni, sam widziałem, na pogrzebach swoich od początku do końca stoją. Patrzą, kto przyszedł, kto nie przyszedł, kto jaką wiązankę przyniósł. Ja tam ciekawy nie jestem!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *