Adam Robiński „Kiczery. Podróż przez Bieszczady”

Adam Robiński „Kiczery. Podróż przez Bieszczady”:

Wrażenia z własnej łazęgi. Próba zmuszenia terenu, by przemówił.
Cytaty:

Spotkaliśmy się w pizzerii przy ustrzyckim rynku. W ciemności nie widać było miejsca, w którym jeszcze w 1956 roku stał dwumetrowy Józef Stalin na równie wysokim cokole.

Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych kombinat w Ustjanowej zbankrutował, tysiąc dwieście osób trafiło na bruk. Adamczyk poszedł do Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w którym pracował aż do emerytury. Panowało wysokie bezrobocie, więc robił wszystko, co kazała dyrekcja. Przez dwadzieścia cztery lata zajmował się między innymi znakowaniem drzew do wycinki, wydawaniem drewna, prowadził wycieczki, obsługiwał punkty kasowo-informacyjne. Czterdzieści lat służył w Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym, ponad trzydzieści znakował szlaki turystyczne.

… dawniej uczono młodzież innego patrzenia na góry. Zaczynali na przykład w Zagórzu, w plecakach mieli czarne kotły i siekiery, za paskami noże. Szli siedem, dziesięć dni. Jak lało, to czekali, bo nikt się nigdzie nie spieszył. Ich celem był najwyższy szczyt Bieszczadów, czyli Tarnica. Teraz ludzie mijają autem Ustrzyki Dolne i Wetlinę, wysiadają, kupują butelkę wody, po dwóch godzinach są na szczycie. A potem patrzą na świat z góry. Wszystko inne mają w poniżeju.

Krywka była kolejną wsią wziętą przez historię w nawias. Leżała na dnie kotliny i zbierała wody kilku niepozornych potoków. Znajdowała się pod samą granicą, którą poprowadzono tu od linijki. Wytyczył ją w 1951 roku znany gruziński kartograf nazwiskiem Stalin w ramach powojennej korekty. Namówił swoich polskich towarzyszy na machniom, w ramach którego ZSRR otrzymał węgiel ziemi sokalskiej, Polska zaś wąski pas podkarpacki między innymi z Ustrzykami Dolnymi, Krościenkiem, Czarną i Lutowiskami.

Przyjęło się, że zrzuty zaczynają się w połowie lutego i trwają aż do połowy maja. W tkance kostnej poroża tworzą się wówczas jamy, które z czasem stają się tak duże, że w końcu róg odłamuje się od możdżeni. Pierwszy odpada zwykle w wyniku uderzenia czy potrącenia. Głowa jelenia staje się niesymetrycznie obciążona, więc zwierzę stara się szybko pozbyć również drugiego i odzyskać życiową równowagę. Znalazca ma z tego sto złotych za kilogram.

Ale byli też osadnicy, którzy po prostu zbierali runo: wiosną kwiaty, w lecie jagody, jesienią grzyby, a zimą jelenie zrzuty – i to wszystko wystarczało im do przeżycia. Kolejną falę pionierów stanowili pracownicy nowych Państwowych Gospodarstw Rolnych. To często byli ludzie bez wykształcenia rolnego, którzy ledwie odróżniali trawę od owsa. Mieli jednak odpowiednie poglądy polityczne, znajomości i ciekawość świata. Za mężczyznami jechały kobiety. Dzieci, które rodziły się z ich miłości, musiały wstawać długo przed świtem, żeby z chlebem z masłem w kieszeni zdążyć do szkoły przed pierwszym dzwonkiem. Listonosze, których rewir obejmował wioski w odległych dolinach, też nigdy nie ruszali w teren bez prowiantu, bo nie wiedzieli, czy na kolację wrócą do domu.

Podobno prawdziwy wiatr w Bieszczadach to taki, na którym możesz się oprzeć jak na niewidzialnej ścianie,

Nazwa gospodarstwa – Czar PGR-U – jasno wyrażała jego stosunek do współczesności. Ale i tak cierpliwie tłumaczył: – My tu jesteśmy czerwoni.

Dionisos Sturis, urodzony już w Polsce potomek greckich emigrantów, to pierwsze wrażenie opisał w wymowny sposób w książce Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji: Zobaczyli skutą lodem rzekę Strwiąż i dwumetrowe zaspy śniegu, przez które trzeba było kopać tunele. Nie mieli odpowiednich butów, kożuchów, łopat do odśnieżania. Dobrze, że choć dachy domów, które zajmowali, wytrzymywały ciężar nieustającego opadu. Małe drewniane chałupy stały puste, jakby czekały na nowych gospodarzy. Było ich dość, uchodźcy mogli wybierać spośród nich według uznania. Chociaż co to za wybór? Wszystkie domy były tak samo małe, tak samo stare, tak samo zdewastowane, zagrzybione, zawilgocone i dziurawe, bez pieców i podłóg. Mroźne powietrze wpadało do środka przez nieszczelne okna i drzwi. Stare płoty wokół chałup już w pierwszych dniach poszły na opał. W sumie dobrze, bo nie było po co się od innych odgradzać.

Kiedy pytałem o Krościenko po wojnie, roztaczała wizję samowystarczalnej wsi, nad którą pieczę sprawowała spółdzielnia produkcyjna Nea Zoi, Nowe Życie. Powstała zaraz po tym, jak Grecy przyjechali do Krościenka. W pierwszym odruchu przygotowali punkty zbiorowego żywienia, bo w niektórych chatach, które zajęli, nie dało się gotować. Spółdzielnia zorganizowała mrowie budynków gospodarczych: stajnie, chlewnie, owczarnie, kurniki, magazyny na paszę i stodoły. Na budowę tych ostatnich przeznaczono cegły zebrane podczas społecznego odgruzowywania Wrocławia. Grecy gospodarzyli na trzech tysiącach hektarów. Siali pszenicę, żyto, jęczmień, kukurydzę, sadzili ziemniaki i buraki. Na ich pastwiskach pasło się czterysta owiec, pięćset krów i tysiąc kóz. Były też konie i świnie. Na dietę Krościenka pracowały piekarnia, ubojnia, drobiarnia i jeszcze wiejska pasieka; na dobrobyt: dwa sklepy spożywcze, odzieżowy, obuwniczy, fryzjer, szewc i krawiec. Tartak robił na trzy zmiany. Nieźle jak na siedmiuset pięćdziesięciu pięciu mieszkańców, z których pięciuset stanowili Grecy.

Nie zachował się szczegółowy przebieg kolejnej awantury, jednak jej skutki były o wiele poważniejsze. Kilkunastu Greków zostało pobitych, jeden z wozaków miał głęboką ranę ciętą od wybitej szyby, a kierownik kuchni stracił część uzębienia. Sufit, ściany i podłoga stołówki pokryte były resztkami jedzenia i ekskrementami. Kluski, ziemniaki oraz warzywny sos sięgnęły również ściany, na której wisiały portrety kilku dostojników państwowych. Sprawa stała się polityczna, dwóch wozaków straciło pracę, a park konny przeniesiono czternaście kilometrów dalej do Wojtkowej. W międzyczasie z pola widzenia zniknął jeszcze jeden Grek. Wywęszono go trzy dni później w leśnej chatce z gardłem poderżniętym brzytwą. Relację tę znalazłem we wspomnieniach inspektora leśnego Tadeusza Janoty Bzowskiego, które pewnego wietrznego marcowego przedpołudnia podsunął mi mokotowski antykwariusz z ulicy Dąbrowskiego. Zdejmując książkę z witryny, powiedział jedynie: – O Bieszczadach? W takim razie musi pan to przeczytać.

Pewnej nocy w połowie lat sześćdziesiątych usłyszał w radiu balladę o szałasie na połoninie. W piosence roiło się od koni i pięknych panien spod Leska, o których tylko księżyc wiedział, że są zbyt piękne, by były prawdziwe. Śniła mu się ta melodia przez dziesięć lat, wreszcie poleciał za nią jak ćma do świecy. Zarzucił plecak i pałatkę, a potem dwa tygodnie szedł na południe. Gdy zapadał zmrok, zanurzał się w przydrożnych stogach. Wstawał przed świtem i szedł dalej, aż do Zagórza, Komańczy, Baligrodu i Rajskiego. Chyba nie miał innego celu niż tylko wieść życie wagabundy. Ale potem przeniósł się w Bieszczady pod stały adres. Zamieszkał w Rosochatem, w chacie nadleśnictwa postawionej dla wozaków. Teren należał do spółdzielni rolniczej. Nikomu nie przeszkadzała jego obecność.

Mówił, że żyje jak ludzie z obrazów Józefa Chełmońskiego: ogląda wschody słońca i cieszy się kolorami przyrody, bo sam jest przyrodą.

Nieustannie widzieli w nim pioniera i mieli mnóstwo pytań. Telewizyjna dziennikarka męczyła go kiedyś pytaniem, co trzeba zrobić, żeby zostać prawdziwym bieszczadnikiem: – Trzeba, proszę pani, spełnić trzy warunki. Przede wszystkim dwadzieścia jeden lat życia zajechanego w Bieszczadzie. Po drugie trzeba się z chłopakami napić dynksu na wypale. A po trzecie trzeba wydupczyć kozę – odpowiedział.

Rośliny ruderalne, a więc te, które odnajdują się w najtrudniejszych warunkach. Nie potrzebują wiele światła i wody, a za glebę może robić im gruz. Przejmują nieużytki, opuszczone hale, pobocza dróg, zapomniane parkingi, place i śmietniska. Obrastają koła opuszczonych samochodów, kolonizują zaniedbywane donice i gazony. Chwasty, szkodniki, agrofagi, zielsko, chabazie, syf. Chwasty to również projekt artystyczny Karoliny Grzywnowicz, która do warszawskiej galerii Zachęta przeniosła fragmenty karpackich łąk. Znalazła je w Stańkowej koło Ustrzyk Dolnych i w Przybyszowie koło Komańczy…

„Nauczyłam się czytać rośliny tak, że byłam w stanie odtworzyć topografię wioski: gdzie były domy, gdzie cerkiew, gdzie kapliczka. Wiedziałam nie tylko, jakie ludzie sadzili rośliny, ale też dlaczego. Po jakimś czasie było dla mnie oczywiste, że jeśli widzę dwie lipy, to stała tam kapliczka, a jeśli jesiony w półkolu, to cerkiew” – mówiła „Gazecie Stołecznej”. Widziała purpurowe kwiaty barwinka pospolitego sadzone na grobach, łodygi azotolubnych pokrzyw tam, gdzie kiedyś stały zagrody, a pola nawożono obornikiem. Tyczki szczawiu alpejskiego w miejscach po owczarniach. Przydomowe łany agrestu i porzeczek, rudbekie wyznaczające linie płotów, żywopłoty z tarniny. Kasztanowce jako pamiątki po zabudowaniach dworskich. Lipy w alejach i te pojedyncze, noszące w swoich słojach wspomnienia o narodzinach, zaręczynach, ślubach. Rosochate dęby pasterskie o koronach tak rozległych, że w ich cieniu mogło pomieścić się całe stado owiec.

Nokautujące uderzenie wyprowadzono dopiero w piątek. Było słabsze, niż ktokolwiek się spodziewał, bo przeciwnik okazał się niedźwiedziem ze słomy. Zamiast monolitu jego korpus stanowiły ułożone jeden na drugim studzienne kręgi. Bez większych problemów poradził sobie z nimi buldożer. Tak generał Karol Świerczewski, pseudonim Walter – generał Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego; wiceminister obrony narodowej, członek Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, poseł; żołnierz w hiszpańskiej wojnie domowej, kolega Ernesta Hemingwaya i pierwowzór postaci z Komu bije dzwon; ikona komunistycznej propagandy, „człowiek, który kulom się nie kłaniał” (i może dlatego od nich tu, w Jabłonkach, zginął); model z pięćdziesięciozłotówki zielonej jak jego mundur, na której bladą łysinę umyślnie zasłonięto czapką; wreszcie ofiara dekomunizacji – zamienił się w kupę przybielonego śniegiem gruzu i tym samym po pięćdziesięciu sześciu latach zniknął z krajobrazu Bieszczadów.

Że w góralskich izbach zegary, te z wyskakującym ptaszkiem, tykają powoli. Trochę szybciej na zachodzie gór, ale im dalej na wschód, tym wolniej (miał rację!). I że niezawodnym zegarem dla nieba jest słońce, a dla ziemi spokojny krok człowieka. Że niziny rodzą pośpiech, a gòry trwanie.

Spodnie, które weszły do kanonu turystycznej garderoby, były podróbką amerykańskich dżinsów szytą w Szczecinie. Zakłady Przemysłu Odzieżowego Odra pracowały na mieszance bawełny ze sztucznym włóknem, którą nazwano arizona. Spodnie szyto z powycieranej, bielonej tkaniny. Były bardzo wytrzymałe, niemal pancerne, więc jeden z popularniejszych modeli klienci nazywali szarikami. W lewą tylną kieszeń wszywali plakietkę z podobiznami bohaterów z Czterech pancernych i psa.

Sklepów w Bieszczadach było niewiele, jedynie w większych wsiach, a i te zaopatrywane były tylko na tyle, by wyżywić mieszkańców. O przyjezdnych nikt nie myślał. Chleb dowożono z piekarni w Lesku, Sanoku, Zagórzu i Ustrzykach Dolnych. Jeśli sklep dostawał dwadzieścia dwukilowych bochenków, a turyści chcieli kupić pięć lub dziesięć, to wiadomo było, że nie wystarczy dla miejscowych. Wy pójdziecie, a ja tu zostanę i będą na mnie psy wieszać, odpowiadała sklepowa. Trzeba było ciułać po bochenku z każdego sklepu.

Sianki po kilku akcjach wysiedleńczych trwały już tylko jako ukraiński węzeł przesiadkowy. Mieszkali tu kolejarze, drwale i pogranicznicy. Żeby ich wszystkich pomieścić, wystarczyły cztery na krzyż ulice. Lokalną bibliotekę otwierano jedynie na cztery godziny w tygodniu. W trzech niedużych magazinach alkohol podawano spod lady i wyłącznie z konsumpcją, więc do pięćdziesiątki wódki sklepowa dorzucała jeszcze miętusa.

A potem przypomniałem sobie wydany w 1969 roku nakładem Sportu i Turystyki Przewodnik po Polsce. Spośród siedmiuset stron tylko cztery i pół poświęcono Bieszczadom. To, co wydarzyło się w dolinach, a więc wysiedlenie osiemdziesięciu sześciu tysięcy mieszkańców województwa rzeszowskiego niepolskiej narodowości, autorzy nazwali „zjawiskiem wtórnego upierwotnienia wegetacji”.

Spojrzałem w górę. Pod omszonym czerepem ziało wypróchniałe wnętrze; pusta, a może pełna rozpaczy twarz. Skojarzenie było banalne. A jednak zbyt wyraźne, by je przemilczeć. Jawor wyglądał bowiem jak postać z Krzyku Edvarda Muncha. 22 stycznia 1892 roku, a więc w dniu, w którym wena podsunęła Norwegowi przerażoną postać na tle szkarłatnego nieba, malarz opisał w swoim dzienniku uczucie nieskończonego wrzasku przepływającego przez naturę w chwili zachodu słońca. „Moi przyjaciele szli dalej, a ja stałem i trząsłem się z trwogi”, relacjonował. Ze swoją gestykulacją ent z Wołosatego był w owej rozpaczy jeszcze bardziej dosłowny. Po tym, co widziałem w tych stronach, miał ku temu górę powodów.

O pareidolii pierwszy raz usłyszałem w kontekście słynnej twarzy z powierzchni Marsa. Ale było tego znacznie więcej: wszystkie te Matki Boskie objawiające się w zaciekach brudnych okien i dziuplach spróchniałych lip, objawienia i kataklizmy wróżone z cumulusów, gniazdka elektryczne gapiące się na agenta Coopera z Miasteczka Twin Peaks. Kto raz zobaczy, że tramwajowy kasownik ma w spojrzeniu obłęd, sam jest o krok od paranoi.

W Polsce zwykle pije się strzemiennego, ale to błąd. Strzemiennego pili tylko ci, którzy mieli konie. Chłopi pili progowe. A więc toast na progu – wytłumaczyłem starannie. – U nas mówi się kapurkova. Toast furtkowy.

Już pierwszy rzut oka na wnętrze dawał do zrozumienia, że ze wszystkimi chce żyć dobrze. Z kominka spolegliwie spoglądał cesarz Franz Joseph, z Bożej Łaski cesarz Austrii, apostolski król Węgier, Jerozolimy i jeszcze kilkudziesięciu innych krain. Na ścianie wisiała flaga Unii Europejskiej. Znad baru uśmiechali się Václav Havel i ostatni prezydent Czechosłowacji Gustáv Husák.

Jego ojciec miał w Posadzie Górnej pole, które miało swoją nazwę. Każdy ją kojarzył. Kiedy trzeba było dokądś iść, podawało się właśnie takie lokalne określenie. Dlatego potem, kiedy zajął się Karpatami Wschodnimi, nie wystarczało mu to, co wyczytywał z map. Postanowił, że uratuje przed zapomnieniem świat karpackich oronimów, terenowych nazw własnych, które zniknęły wraz z wysiedlonymi mieszkańcami dolin. – Ludzie zawsze nadawali nazwy tym miejscom, które miały dla nich znaczenie, na których coś robili. Jak brałem taką powojenną mapę i widziałem na niej białe plamy, gdzie brakowało lasu, to wiedziałem, że to się musiało jakoś nazywać.

Nie mieli ambicji sięgania wzrokiem zbyt daleko. Ich makrokosmosem była dolina i jej bezpośrednie otoczenie. Wzgórze widziane z chałupy, góra, której wierzchołek zza niego wystaje, ale już nie ta, pod którą gospodarzy inna wieś. Kiczera była dla nich pagórkiem wyrastającym u podnóża innego grzbietu. Magura – wysoką, odosobnioną górą. Przysłup przełęczą, rypa urwiskiem, a łaz miejscem, które po wypaleniu lasu zamieniono na łąkę.

Wzniesienie, przez które idzie się dziś z Bukowego Berda na Tarnicę, dla mieszkańców Wołosatego zawsze było Krzemieniem, bo tak nazywali wyraziście skaliste góry. Tym z Tarnawy Niżnej bardziej rzucał się w oczy poszarpany profil grani. Mówili więc Hreben, grzebień.

Pochodziła z Dydni koło Sanoka, w Bieszczady przyjechała na początku lat pięćdziesiątych. Władza ludowa, która w kobietach widziała traktorzystki, wymyśliła sobie babskie leśnictwo. Kaczmarkowa dostała ołówek chemiczny, kalkę, kwitariusz i pracę pierwszej gajowej w Polsce. W okolicznych lasach oprócz drzew znajdowała wciąż uzbrojonych żołnierzy, z których zostały jedynie szkielety, hełmy i strzępy mundurów. Zmarli nie byli żadnej narodowości.

Jeszcze trzy wieki temu – przekonuje Robert Macfarlane w pracy Góry. Stan umysłu – wspinanie się na góry po to, by obcować z przyrodą czy krajobrazem, uznawano za bezsprzeczny dowód szaleństwa. Pejzaż był atrakcyjny wtedy, gdy kojarzył się z obfitością. Nie góry, lecz łąki, sady, pastwiska i głębokie bruzdy pól uprawnych budziły powszechny zachwyt. „Inaczej mówiąc: atrakcyjny był krajobraz ujarzmiony, krajobraz, któremu człowiek narzucił swój porządek za pomocą pługa, żywopłotu, rowu”. Zresztą nawet gdyby mieszkańcy karpackich dolin chcieli wdrapać się ponad linię lasu, i tak nie mieliby kiedy. Gospodarstwo samo się nie obrobi. Poza tym co tam ciekawego? „Nic na tej połoninie nie zgubiłam, to po co tam będę szła?”

W Baligrodzie dają odpocząć koniom. „Tam granica świata”, dalej „wjeżdża się jak w czarne gardło”. Droga i rzeka to jest jedno i to samo, jedzie się tunelem wygrodzonym przez ściany jodeł i świerków. Dopiero w Cisnej robi się szerzej, kotlina rozlewa się na boki, robi się przeciąg. No i, jak to w Cisnej, deszcz wisi w powietrzu. Miejscowi mówią, że pogoda taka, bo niedźwiedzie piwo warzą. Nie widać szczytów, nie widać Łopiennika, a ze szczytu Łopiennika nie widać Lwowa, choć gospodarze bajerują, że czasem udaje się go zobaczyć. Na powitanie gości rządca majątku strzela na wiwat, echo kołacze dłużej, niż powinno. W Cisnej Fredrze podoba się niemal wszystko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *