W plenerze zachmurzenie małe, przechodzące w umiarkowane. Tylko wiatr dawał po uszach, zagłuszał mi audiobooka, musiałem wciągnąć kaptur i wyglądałem jak przedstawiciel kultury hiphopowej. Nawet sarny mnie nie poznały.
Ponieważ jedno, co się zmienia w moim nieskończenie monotonnym i ponurym życiu, to chmury na niebie, więc dzisiejsze poranne – trzykrotnie:
Wczoraj, kiedy hasałem sobie pod lasem zatelefonowała pani redaktor z Rzeczpospolitej i zadała mi pytania w kwestii filmu na mini-rozmówkę. Mówiłem z głowy, czyli banały. Bo nic innego tam nie przechowuję. Nie wspominałem o tym wczoraj, bo jakiś temu w podobnej sytuacji się nadziałem. Otóż odpowiedziałem tej samej pani redaktor na analogiczne pytania i poprosiłem, by Dorota następnego dnia w bibliotece skserowała mi ten kawałek z „Rzepy”, o ta tak na pamiątkę. Nie chciało mi się dygać do kiosku. Oczywiście, idea jest głupia, bo nie wyobrażam sobie, bym za swojego życia kiedykolwiek sięgał do podobnych starych papierzysk. W każdym razie dotąd jeszcze mi na tyle nie odbijało. Ale – poprosiłem. Dorota z kolei poprosiła w pracy koleżankę od gazet, bo „Wiesiek udzielił wywiadu”. Szukają, szukają, a tu – nic. A miał być na drugiej stronie. Nie ma! Hipotezy są dwie. Albo tak pieprzyłem od rzeczy, że to się nie nadawało do druku, albo zamieszczony tam ogromny nekrolog musiał spowodować, że wywiad wycofali. Niestety, obie panie wpadły na trzecią, kompromitującą mnie ze szczętem hipotezę. Otóż – na starość zaczęło mi odbijać! Nikt nie ma do mnie żadnego interesu, nikt nie chce się ze mną spotykać, nie chce ze mną gadać. Więc łapię urojenia. Opowiadam, że ważni redaktorzy do mnie wydzwaniają, że zadają mi fundamentalne pytania, ja wypowiadam się w niezwykle interesujący sposób, oni to drukują itd. A prawda jest odwrotna – oto jeszcze jeden smutny szajbus-megaloman.
Ale tym razem – nie! Oto dowód, ściągnięty z Internetu.
Szajbus?! Szajbus?!:
Nie ma zbrodni bez kary. Najlepszy dowód – moje rodzinne miasto. Właśnie ogłoszono tam wyniki kilkumiesięcznego śledztwa, nad którym pracował powołany specjalnie zespół fachowców najwyższej klasy. Dotyczyło bardzo widowiskowego włamania do pewnej pracowni krawieckiej. Sprawca, teraz znany już z imienia i nazwiska 21-latek, wtargnął do tej pracowni, dokonał rabunku, ale uciekając upuścił opakowanie, w którym znajdowały się skradzione rzeczy. Zostawił na nim odciski palców i po kilku miesiącach żmudnych prac specjalnej ekipy oraz techników dochodzeniowych został zdemaskowany i ujęty. Brutalna prawda ujrzała światło dzienne. Młody człowiek skradł otóż z pracowni krawieckiej nici (minus upuszczone pudełko) wartości 50. złotych. No, to teraz posiedzi! A ponieważ w moim mieście nie brakuje idiotów, ktoś od razu spytał na forum, bo co mu te nici i dlaczego z ich powodu robił taki potężny włam? Idiocie odpowiedział inny internauta: „Widocznie pilnie potrzebował się zaszyć!”
Arcyważny tekst pani prof. Pawłowicz na Fronda.pl. Dotyczy jakiegoś spotu z lesbijkami, który mają pokazywać w telewizji. Pani profesor jest, naturalnie, przeciw. Nie to mnie jednak uderzyło w tekście, lecz mnóstwo zdań wypowiedzianych niejako przy okazji. Z większością się zgadzam, niektóre nie do końca rozumiem.
Przykład pełnej zgody: „Osamotnieni, rozproszeni katolicy nie obronią się przed lewacką przemocą”. Tak, codziennie spotykam te 35 milionów „osamotnionych i rozproszonych” katolików ciemiężonych przez kilkumilionową lewicę liberalną. Proporcje takie jak hitlerowców i naszych podczas okupacji.
Co do innych, niewątpliwie słusznych sądów – prosiłbym tylko o lekkie doprecyzowanie. Pani profesor pisze: „Nie mogę uwierzyć, że wciąż żyjemy w Polsce, która w dawnej przeszłości szczyciła się demokratycznymi wartościami”. Ta demokracja w „dawnej przeszłości” to tak mniej więcej rok 1350, 1650, 1850 czy raczej 1950?
Włodzimierz Nahorny/ Karol Szymanowski „Mity” (1997). Jazzowe opracowanie kompozycji Szymanowskiego. Najpierw grzecznie podane tematy. Zawsze jak ich słucham, mam wrażenie, że tam muzyka prowadzi donikąd. Nawet śladu starań o jakiś ład melodyczny. Ale to nie cecha muzyki, lecz mojej (ułomnej zapewne) percepcji. Potem jazzowy ogień. Zwłaszcza skrzypce (Maciej Strzelczyk) i wokal (Dorota Miśkiewicz) są tu agresywni. Ale w sumie robota taka, że słychać, iż to nie jest 150. w tym sezonie występ jazzowego combo:
Wynton Marsalis „The Mindight Blues”. Wiadomo, że Marsalis potrafi wszystko. Kolega w Stanach poprosił go o autograf. Ten pyta, skąd facet jest. Z Polski. „- Zaraz ci coś zagram!” Wyjął trąbkę i zagrał hejnał mariacki. Tu wczuwa się w wielkomiejskiego bluesa, rodem z klubu nocnego, z kafejki. Smutek i zmęczenie godzin po robocie, a przed pójściem do mieszkania, w którym nikt nie czeka:
Krzysztof Komeda-Trzciński „Memory of Bach”. Składanka nagrań – od połowy lat 50. do połowy 60. z motywami bachowskimi. Zabawne – początek jednej z kompozycji wzięto jako sygnał „Teatrzyku Zielone Oko”. Jest Namysłowski, Milian, Ptaszyn, Stańko, Bartkowski.
Agnieszka Osiecka:
Ruda czupryna Krzysia Komedy łagodnie płonęła nad klawiszami jak lampka nocna. Zawsze ze dwie lub trzy rozmarzone panny, niczym topielice, zwieszały się z instrumentu, a my, ci, co stali w drzwiach, mówiliśmy szeptem. Muzykę Komedy nazwali Szwedzi jazzem romantycznym, i mieli pewnie racje. Chcę tylko dodać, że z tą romantycznością szła u niego w parze jakaś dostępność (nie: przystępność, a dostępność), poufność i poufałość. Krzyś gospodarował na klawiaturze niewielkimi, skromnymi ruchami dłoni, nie szastał się, nie brał wielkich szopenowskich zamachów, raczej pracował rezolutnie niczym Kopciuszek przy przebieraniu grochu. I Krzyś był prawdziwym milczkiem. Rzeczywistość nie pociągnęła go za język jak rówieśników Matuszkiewicza, więc mógł robić, co mu się żywnie podoba. Zatem milczał sobie i grał. Grał i milczał sobie. Mówiono o nim, że lubi tańczyć, tańczenie to jednak polegało głównie na tym, że huśtał się w miejscu z cierpliwą jakąś dziewczyną, w kątku jakimś do świtu. /”Szpetni czterdziestoletni”/