Mili Państwo,
ośmielam się zająć Państwu to urocze popołudnie tematem: „Dziesięć najgorszych rzeczy, jakich dowiedzieliśmy się o sobie z kina.”
Więc – zanim przejdziemy do wyliczanki – preambuła.
Kiedy miałem 3-5 lat bohaterowie filmowi szamotali się, bo nie umieli się wywikłać z konieczności dziejowej. U Wajdy pewien akowiec strzelał do starego komunisty, a jak łyknął spirytusu, to mówił, że nie trzeba tego wszystkiego brać tak poważnie i trzeba się przepchać przez tę całą hecę. Zginął przez nieporozumienie. Na śmietniku. Inny znowu szablą ułańską tłukł w lufę hitlerowskiego czołgu, co już było pewną przesadą i ostatecznie zostało z filmu wycięte. Jeszcze inny (to u Munka) wpadł na pomysł, że jak będzie robił to, co wszyscy, to nikt się nie będzie czepiał i to życie jakoś zleci. Tylko refleks miał nie teges, robił to co wszyscy –zrobili już dawno i zapomnieli. Więc zawsze był do tyłu.
Kiedy miałem 10 lat, pewien bohater filmowy – sygnowany przez Jerzego Skolimowskiego – wpadł na pomysł, że zrobi najlepiej, jak w ogóle nic nie będzie robił. I tak sobie nic nie robił, aż go wzięli do wojska. A tam to już robił to, co mu kazali. I może nawet sobie to cenił.
Kiedy miałem 20 lat bohater polskiego kina wpadł na to, że najsłuszniej postąpi, jak będzie długo analizował i jeszcze dłużej o tym opowiadał. Taki najchętniej zatrudniał się jako docent, co powodowało, że miał dużo wolnego. Jeśli Państwo kojarzą go z dorobkiem Krzysztofa Zanussiego, jest to nieuniknione.
Kiedy byłem pod trzydziestkę, to akurat zdjęli z półki i pokazali jak Bogusław Linda, który nie nosił jeszcze wówczas fryzury a la ochroniarz, lecz przyzwoite romantyczne loki, ma całkiem przerąbane. Bo czy zdąży na ten pociąg czy nie; czy zostanie opozycjonistą czy tchórzem, wszystko jedno. I tak zginie w katastrofie lotniczej. To był przypadek Kieślowskiego.
Po roku 89 – o, to już całkiem inna rozmowa.
Dotąd porozumiewaliśmy się w kinie wedle – że się tak wzniośle wysłowię – paradygmatu romantycznego, który zakładał prymat wielkiej idei ojczyźnianej nad codziennym bytowaniem. Z niego wziął się i „Kanał” i kapitan Kloss, i „Noce i dnie”, i „Janosik”, i „Krzyżacy”. Na naszych oczach ten paradygmat rozsypał się. I jakoś nic nie chce zająć jego miejsca. Mamy więc teraz w kinie zamiast lansu wielkich idei krzątaninę drobną, doraźną, przyczynkarską. Film się nie sili, nie napina, unika uogólnień: próbuje obsłużyć jeden wycinkowy temat. Niech to będzie lustracja, bezdomność, bieda, wykluczenie, alkoholizm, upadek państwa, nikczemność policji, bezwyjściowość w byłych PRG-ach na Pomorzu i w biedaszybach na Śląsku, narkomania, przestępczość zorganizowana, drobnomieszczaństwo, upadek elit – żeby pozostać przy tematach ulubionych.
Dalej: do 89 roku całe zjawiska filmowe zwykło się wyodrębniać wedle tego czy i jak mocno krytykowały władzę. Na tej zasadzie fundowano Polską Szkołę Filmową czy Kino Moralnego Niepokoju. A jak reżyser się wyraźnie nie stawiał, to bytował sobie grzecznie na marginesie. Poważanym, szanowanym, ale jednak na marginesie. I tak nie zauważano u nas np. Nowej Fali. A Konwicki z jego „Ostatnim dniem lata” czy „Saltem”, Has z jego kaligrafią, Królikiewicz z jego dzikimi pomysłami mogli sobie bytować gdzieś tam na obrzeżach.
Więc gdzie się tylko dało, kręcono filmy, które były adresowane nie do widza, lecz do pierwszego sekretarza. Dzisiaj – wszystko stanęło na głowie: kręcenie filmów zaangażowanych politycznie to kompletny obciach. Po pierwsze kojarzy się z działalnością usługową typu public relation, reklama itp. Poza tym pieniądze na filmy przydziela państwo. Państwem rządzi dana partia przez jedną czy dwie kadencje sejmowe. Ale pamięć ma trochę dłuższą niż jedna kadencja. Jak reżyser obstawi daną partię, to miną cztery lata, wróci partia opozycyjna, będzie mu pamiętać, że ją krytykował i dotację obetnie.
I jeszcze jedno. Filmowcy mają uraz: pamiętają – młodsi wiedzą ze słyszenia – jak to było w roku 1989. „Solidarność” popierali w wyborach wszyscy jak leci: rolnicy, robotnicy, działkowcy, dentyści, ministranci, członkowie PZPR, esperantyści, alkoholicy i nauczyciele. Wszystkim miało się poprawić. I poprawiło się, ale nie od razu i strasznie nierówno. I teraz taki jeden nauczyciel od „Stepów Akermańskich” , który dostaje na rękę 700 złotych z czymś, widzi w telewizji, jak skretyniali politycy wyrywają sobie flagę narodową, bo „moja racja jest mojsza”. I wykrzykuje, że jego ta cała polityka już nic nie obchodzi. Przy czym on najchętniej nie użyłby zwrotu „nie obchodzi”.
Poza tym filmowi ciągle rzucają kłody pod nogi.
Przykładowo: władze kinematografii żądają od reżysera szczegółowego scenariusza. Mało – żądają detalicznego scenopisu, gdzie ma stać twardo napisane, że pan Olbrychski w dwunastej minucie filmu przechodzi od kreski wyrysowanej na podłodze kredą w lewą stronę, staje prawym profilem do pani Mai Komorowskiej i podaje tekst od słów… A przecież za PRL-u do zatwierdzenia dawano scenariusz, który liczył pięć stron maszynopisu niecałe, wraz z sugestią, że nie ma co pisać więcej, bo reżyser i tak będzie zmieniał koncepcję na planie. Albo w scenariuszu stało jedno, a potem na ekranie widzieliśmy coś całkiem odmiennego. Przykładowo: Marek Piwowski miał nakręcić film o tym, jak brygada spawaczy wypoczywa po dobrze spełnionym obowiązku na statku rzecznym MS Dzierżyński, a w tle przesuwają się wielkie budowy socjalizmu. A wyszedł z tego „Rejs”. Ale teraz podobnego numeru się nie przepuści.
Zresztą doszło do tego, że Ministerstwo Kultury przyznaje pieniądze na film. Dobrze państwo słyszą: przyznaje pieniądze. Tego za PRL-u nie bywało. Jak film kierowano do produkcji, to po prostu otwierano mu w banku rachunek i księgowy wypłacał z niego jak leci, aż spłacono wszystko i wszystkich do ostatniej złotówki. I nieważne, czy poszło na to sto tysięcy czy pół miliona. Nikt się nie indyczył. Nie ma wielkiej sztuki za darmochę! Jak Jerzy Antczak przygotowywał plan dla „Nocy i dni”, to jechał sobie bryczką i rzucał od niechcenia. Tu się wysieje pięć hektarów zboża, tam się posadzi dwa hektary kapusty, z hektar ogórków, dużo kopru, a na wygonie pod lasem rzepak, bo żółte dobrze wypada na taśmie. I nikt nie pytał, ile to kosztuje. Zresztą w tym przypadku się nawet opłaciło, bo jak zebrano poplony z tego planu filmowego, to się okazało, że on od niechcenia zarobił on więcej niż sąsiedni PGR. Ale od tego czasu zmieniło się wiele. I jak – przykładowo – na planie filmu „Quo vadis” spalą się dekoracje, to wścibska komisja pyta, czy to aby na pewno spaliło się drzewo palisandrowe i mahoń, jak stoi w papierach, czy może dykta. Którą tylko zafakturowano jako mahoń, a różnica przelewem na konto.
Cóż więc poczyna film, któremu brakuje zarówno idei jak i pieniędzy? Czy naprawdę jest zupełnym sierotą, czy nie zostało mu już nic? Ależ skąd! Zostało mu przecież ludzkie nieszczęście, które można eksploatować do zdarcia. Więc film bohatersko i zajadle drenuje je do granic. Trwa w szczękościsku, w stuporze. Skoro działało to przez pół wieku, dlatego nie miałoby zadziałać raz jeszcze? Raz za razem kładzie więc widzowi przed oczy rozdrapane rany. Patrz – znowu nas pobili, zdradzili, sprzedali. Słowem: oszukali mnie – jak krzyczał do kamery pewien Cygan, który zrobił furorę w Internecie. Czy to z powodu, że nasze kino jest takie humanitarne, spolegliwe i współczujące. Że tak dogłębnie analizuje, że tak się trosczy? Ośmielam się powiedzieć – nie! To z powodu, że czuje się bezradne, zagubione, kołowate, czasem bezmyślne.
Mówię ogólnie: kino. Choć doskonale wiem, że filmy nie udzielają odpowiedzi zbiorczo i nie diagnozują zbiorczo. Tak jak Żeromski, i Rodziewiczówna, Reymont i Mniszkówna nie wypowiadali się zbiorczo i syntetycznie o sytuacji społeczeństwa na przełomie wieków, choć każde z osobna o niej pisało. Ale my udajemy, że z filmem jest właśnie tak. Bo – mamy mało czasu. Cóż, przywołam tu kilkanaście tytułów, mógłbym dodać z 50, ale nie chcę Państwa zanudzać litanią. A wszystkich obrazów, które są znaczące dla diagnozy Polski ostatniego ćwierćwiecza byłoby – policzyłem! – co najmniej 250.
Bo filmowa Polska jest jak namolny sąsiad w autobusie. Dosiadł się i nie pytając, czy nas to ciekawi, czy nie, opowiada o bolesnej operacji wyrostka, o urzędnikach, którzy go oszukali, o kumplach, którzy go nie poznają na ulicy, o kobietach, które zdradziły.
I teraz zapowiadana wyliczanka:
Po pierwsze – państwo. Państwo to narządy rodne, narządy wydalnicze i sterta kamieni. Jak to ujął niedawno polityk. Jak słychać – nieodrodny syn ziemi kieleckiej.
Ale kino mówiło o tym wcześniej. Choćby reżyser Ryszard Bugajski (nigdy nie zapomnimy mu jego „Przesłuchania”) w obrazie „Układ zamknięty” z zeszłego roku. Sytuacja biegnie tu tak, iż trzej operatywni biznesmeni świetnie prowadzą wysoko dochodową firmę. Firma jest transparentna. Nie trwa jednak długo i zaczynają się wokół niej kręcić faceci, co sami nie produkują niczego, ale mają atuty. Stanowiska mianowicie. Wychodzą z założenia, że haracz za tzw. święty spokój im się należy. Biznesmeni na taką bezczelność wzruszają ramionami: nie będą płacić, bo co taki urzędniczyna może im zrobić? W papierach idealny porządek, ani cienia przewału. I tu się mylą! Bo urzędniczyna zawsze może im postawić zarzut. Ot, choćby prania w firmie brudnych pieniędzy. A jeszcze jak urzędniczyna wie, jak napuścić media na „krwiożerczych kapitalistów”, którzy dorabiają się na ludzkiej krwawicy, to nie ma mocnych. I odbywa się pokazowe aresztowanie biznesmenów – obfilmowane i krwawo opisane w tabloidach. Po czym zalega cisza, bo – proszę nas zrozumieć – „trwają czynności procesowe”. Czyli zbieranie dowodów, których nie ma i nie będzie. Media? Ależ one mają już nowe skandale! Madzia z Sosnowca, odsłona 165-ta. Firma? Bez światłego kierownictwa pada, a rynek nie znosi próżni i miejsce po niej natychmiast zajmuje konkurencja. Rodziny zatrzymanych też się rozpadają, bo jak długo można czekać na chłopa w kryminale. I pozamiatane. Najważniejsze, że środowisko dostało nauczkę – nie będziecie płacić? To sobie posiedzicie. A jak wyjdziecie, to się wam zasądzi – w majestacie prawa – rekompensatę za niesłuszne przetrzymanie. Starczy akurat na miesięczny pobyt w sanatorium.
Temat brzydko pachniał Polskiemu Instytutowi Sztuki Filmowej, który przyznaje dotacje i film dotacji – mimo zebrania pozytywnych recenzji – nie dostał. No i się go nakręciło metodą składkową. Biznesmeni wykładali pieniądze, ale większość prosiła, by nie upubliczniać ich nazwisk. Oj, oni wiedzą coś istotnego o naszym państwie…
Zaś sam Bugajski przy okazji swego najnowszego dziełka interwencyjnego poleciał Zanussim. W wywiadach zarzekał się, że od wykładania na stół afer woli odpowiadać na pytania: dlaczego człowiek świadomie wybiera zło, skoro nie musi. I podobne – z górnego „C”. Całkiem niepotrzebnie. Bo takie pytania stawiał już św. Paweł (List do Rzymian 7,19) i też nie doczekał się odpowiedzi.
Skoro już się zgadało o Bugajskim, to wyciągamy jego „Graczy” z 1995 roku. O tym jak się robi w Polsce kampanie polityczne. Na ekranie mamy rok 1990 i wybory prezydenckie: Wałęsa kontra Mazowiecki. A w poprzek Stan Tymiński. Trochę to archiwalne. Pierwsi specjaliści od marketingu politycznego zasuwają polonezami albo i ekskluzywnymi audi po 20-letnim przebiegu. I wyprzedzają z gracją furmanki. Wciągają pierwsze nad Wisłą kreski. A jak piją! „Whisky, wódka, koniak? – Wszystko jedno, byle dużo”.
Bo ci macherzy nie grają o swoich pracodawców-polityków. Oni grają o własne kariery. Taki jeden bubek, co miał w telewizji lansować Mazowieckiego, ubolewa, że ten na wizji potrafi tylko dwie miny: karp suchy i karp mokry. Z tym, że do tego jednak coś powie. Za to Wałęsa gada bez sensu, ale rusza się z życiem, bo to urodzona „telewizyjna małpa”. I jeden z drugim nabazgrze na murze, że jego konkurent jest Żydem. Albo mu postawi na czole hakenkreuz lub gwiazdę Dawida. Bo taki komunikat ciemny lud zawsze kupi. Szkoda, że tego przykurzonego Bugajskiego telewizja odświeża rzadko i po północy. Przecież idą wybory samorządowe, prezydenckie, parlamentarne…
Po drugie – sądy. Sądy to nie młyny sprawiedliwości. To wiatraki, które mielą jak wiatr zawieje.
Reżyser Wiesław Saniewski przejechał się po naszym sądownictwie filmem „Bezmiar sprawiedliwości” (2007). Pan mecenas budzi się po przepiciu. Wzrok mętny, w gębie suchy piach. Ale już po pierwszej porannej rozprawie będzie napraszał się, by go zaciągnąć na męską wódkę. I najpierw jeden kieliszek, a potem kilkanaście drugich. Przy barze mecenas-pijaczek robi wykład, a my się przyglądamy.
Oto zamordowano dziewczynę, ale morderca pracował w telewizji, a to otwierało wiele możliwości. Protesty środowiska, naciski, upominanie się o „dobre imię” itd. A sędziowie wiedzą doskonale, że z mediami lepiej nie pogrywać. Z tym, że i na media są sposoby. Jak adwokat orientuje się, że akurat temperaturę trzyma dyskusja o aborcji, to akcentuje, że zamordowana była w wysokiej ciąży. I sąd od razu kładzie uszy po sobie i zasądza temu od telewizji wyrok za morderstwo podwójne. Bo to dobrze wypadnie w popołudniówkach.
Ale – jak? Zabił, nie zabił? A kogo to! Tu nie chodzi wykrycie sprawcy, tu się toczy gra wewnątrz systemu. Na styku: sądy-policja. Bo policja na „miejscu zdarzenia” zachowuje się – co częste – jak stójkowi. Zadeptują ślady, wycierają odciski palców i podobne. A nawet, jeżeli pobiorą próbki, to – bądźmy spokojni – one i tak zaginą w drodze do laboratorium. To się nazywa „dokonanie (!) uchybień”, za to są nagany, ale za to bez wpisywania do akt.
A aparat sądowniczy? Dla niego liczą się statystyki procesów, orzekań, skazanych. Bez dobrej statystyki nie przesiądziesz się na wyższy stołek. Więc jak już się znalazł podejrzany, to się go skaże bez zbędnych procedur, bo tak będzie szybciej. I to podniesie wyniki. Co sąd ma istotnego do powiedzenia na rozprawie? Uwagę do świadka: „Proszę odpowiadać w kierunku sądu”. To już nawet Anna Maria Wesołowska lepiej umiała się znaleźć.
Kwestia sądów sąsiaduje o miedzę z kwestią lustracji. A tu – jak to u nas – odkrywaniem „prawdy” o ludziach zajmują się amatorzy, a swoje rewelacje ujawniają najchętniej przez media. Chodzi o uruchomienie linczu, o odwet, o posprzątanie po komunie, o mityczne „zrobienie porządku”, wyegzekwowanie „sprawiedliwości dziejowej”. Owszem, to można, to należy zacząć, ale to się nigdy nie udaje. W dodatku ci weryfikatorzy sami bywali mocno ubabrani. Teraz usilnie pracują nad własną amnezją i takie grzebanie w życiorysach innych pomaga im odwrócić uwagę od siebie samych. Mieliśmy to na rozkładówce w filmach „Kret” (2010) Rafela Lewandowskiego czy „Korowód” (2007) Jerzego Stuhra.
Takiego śledczego-amatora gra w filmie „Rysa” (2008) Michała Rosy Ryszard Filipski, który miewał skłonność w życiu pozafilmowym do dzielenia rodaków na prawdziwych Polaków i na tych drugich. Na imieniny krakowski naukowiec dostaje taśmę z telewizyjnym filmem, w którym demaskują go jako donosiciela. Dość perfidnego. Najpierw pisał raporty na pewnego opozycjonistę, stalinowskiego więźnia, a potem ożenił się z jego córką. I ta córka, a obecnie żona naukowca-kapusia, zaczyna teraz prywatne śledztwo. Bo, oczywiście, złakniona jest prawdy przez duże P. Ale nie spyta wprost, nie wyciągnie męża na rzeczową rozmowę. Proszę pamiętać: cały czas jest to film polski, nie amerykański. Tylko jakoś tak: boczkiem boczkiem, opłotkami. I odbywa się lustracja po polsku, czyli nie widomo nic: donosił, nie donosił, był szpiclem, nie był? Ale domowa lustracja już się dokonała: teraz on i żona mijają się bez słowa w mieszkaniu, które do niedawna było ostoją, gniazdkiem, a stało się noclegownią. Nie ma prawdy, nie winy, nie ma odkupienia, nie ma miłosierdzia. Są za to kwity, które chwilowo się zawieruszyły, ale jak zajdzie potrzeba, zawsze będzie je można wyciągnąć.
Po trzecie – policja. Jakoś nie bardzo dźwiga się z poziomu ormowca i dzielnicowego.
To, co nakręcono na ten temat zajmuje tak z 50 metrów na półkach w archiwach filmowych. Ale zostawiamy na boku „Psy”, „Pitbulla”, i inne oczywistości. Weźmy luzacką komedię „Komisarz Blond i oko sprawiedliwości”. Głupizna, choć nieinwazyjna. Rzecz obmyślił i wykonał Mariusz Pujszo. On jest jak Westerplatte – ponosi klęskę za klęską, ale się nie poddaje. Na wstępie policjant puszcza się tu na uroczą zgadywankę. Barman mu nalał, wymieszał. Ten przechylił łyk i wyrecytował na jednym oddechu: „dżin, brandy, wódka po trzydzieści gram, trzy rodzaje wermutu po dziesięć gram, tabasco. I oczywiście musiałeś dodać trzy krople płynu do spryskiwaczy”. Zresztą w tej komedii policyjnej najwięcej jest plucia, charczenia i rzygania.
To całkiem jak w filmie serio o policji pod tytułem „Drogówka” z zeszłego roku, w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Film o tym, że jak brać łapówki, to można się nauczyć w pięć minut. Ale od kogo i ile brać? O, ta nauka trwa już całe lata.
W „drogówce” dzień jak co dzień. Patrol puścił się za wypasioną limuzyną. Teraz na tylnym siedzeniu samochodu służbowego siedzi zażywny kapłan. „Z tym, co jest na komputerze mamy prawo zabrać księdzu prawo jazdy w trybie natychmiastowym”. Ksiądz nie wydaje się poruszony: „E tam, od razu zabrać! Jakoś się dogadamy”. Podsuwa banknot. Funkcjonariusz ledwie zerknął. Ksiądz rozumie, że zachował się niezręcznie. Szuka następnych banknotów.
Zatrzymali menela w zdezelowanym maluchu. Ten też chce się wypłacić: „Mam czterdzieści złotych”. Policjant prostuje: „Nie ma pan kwitów na tego rzęcha”. Poza tym brak świateł i zjechane opony. „Może zgredka ma jeszcze z dychę” – chłopak próbuje jeszcze walczyć.
Do przekupstwa przymierza się kolejny kierowca. Policjant studzi jego zapały: „Są kraje, w których za próbę przekupstwa założyliby panu kajdanki”. Zatrzymany wie jednak swoje: „Ale na szczęście żyjemy w Polsce, a u nas występuje czynnik ludzki”.
Panienki z agencji, które jadą na zlecenie, też chętnie by się wykupiły od mandatu: „Pierwsza godzina trzy stówki, ale dla ciebie będzie za darmo”.
Z wozu wytacza się kierowca kompletnie zalany: „Znam waszego komendanta. Świtoń Zdzisław, prawda? – Ale przejechał pan na czerwonym. – Tak, rzeczywiście tak było. Po stówie na łebka wystarczy, tak? – Pił pan? – Ja jestem posłem i chroni mnie mimmunitet. – Jest pan po spożyciu. – Proszę pana, nie jestem. Nie mam czasu. I ch… mi zrobicie”.
Policja. Anoter day in paradise.
Po czwarte – wieś. Wieś to zakała Polski.
Po prawdzie – jaka tam wieś! Chłopów zastąpili robotnicy rolni albo to, co z nich zostało. Film dokumentalny przekonał nas już, że ze swym popegerowskich pudełek z wielkiej płyty wychodzą z rzadka i blisko: do wiejskiego sklepiku po napój Arizona. W znanym serialu telewizyjnym sugerują, że z kolei zwolennicy wina „Mamrot” mogą przed sklepem pozostać nieco dłużej i z ławeczki osądzać sprawy tego świata niczym chór grecki. Ale już film się z takimi nie patyczkuje. W „Pieniądze to nie wszystko” (2001) Juliusza Machulskiego byli PGR-owcy z pustych od dawna chlewni i stajni skradli ostatnie rynny. A jak Marek Kondrat jako duchowy odnowiciel stawia ich na nogi, to dzięki temu, że zaczynają produkować jabole tańsze niż te, które wypuszcza konkurencja z sąsiedniej wsi. Wszystkie gminy dookoła pijane w drebiezgi, a oni nareszcie podźwignięci i szczęśliwi. Cóż, jakie wino, taka Kana Galilejska.
Ale to nie tylko skaza popegeerowskiego Pomorza. Rolnik z samego matecznika wsi polskiej, z Podkarpackiego, należy do tych, co jak by mogli, to by zjedli spod siebie. Co zostało opowiedziane ze szczegółami w filmie „Wesele” (2004) przez Wojciecha Smarzowskiego, który jest z tamtych okolic, więc z grubsza wie, o czym mówi.
Poza tym wieś ma swoje za uszami w kwestii antysemickiej. Albo siedzi w pożydowskich budach i bardzo nie lubi, gdy jej to wypominać, jak w „Pokłosiu”. Albo ma krew na rękach jak w „Idzie”. Albo ma szmalcownictwo w rodowej tradycji, co w „Wyroku na Franciszka Klosa” zasugerował sam Wajda.
Ci, co ze wsi przeflancowali się do miast są jeszcze gorsi. Pamiętają państwo ubeka z „Rewersu” Borysa Lankosza? Albo bezpieczniaków z „Pułkownika Kwiatkowskiego”? Toż to dopiero wczoraj oderwane od pługa.
Bo przecież nikt nie bierze serio oleodruków Jacka Bromskiego z Podlasia, tych wszystkich „Panów Bogów” z ogródka i zapiecka. Gdzie chłop to przygłupi i dobrotliwy dodatek do folwarku prowadzonego przez przezacnego księdza dobrodzieja.
Nawet reżyser, który od 20 lat ze wsi się nie rusza, Jan Jakub Kolski, przyznaje w takim „Pogrzebie kartofla” na przykład, że wieś to odmęt pijaństwa, oszustwa, mordu. A w herbie ma ogień, bronę i siekierę? A któż chciałby w kwestii wsi dyskutować z Janem Jakubem Kolskim?
Po piąte – lemingi. Młodzi, wykształceni z dużych miast odjechali kompletnie. I w siną dal.
Studium w tym temacie dała pani reżyser Barbara Białowąs (2012) w filmie „Big Love”. Ona to ledwie 15-letnia lolitka. Jak śpiewa w klubie, gdzie młodzi menedżerowie odreagowują po godzinach, to publiczności i tak najbardziej podoba się, że statyw mikrofonu traktuje jak fallusa. Zrywa się z lekcji – wystarczy, że bliżej nieznany koleś zatrzyma się pod szkołą furgonetką (!). Tą furgonetką nad zalew i po bardzo oszczędnej konwersacji zabawa na pace w mamę i tatę. I to pokazana z detalami, jakich niejeden pornos skąpi. Młodzi artyści film dedykowali swemu opiekunowi Januszowi Morgensternowi. Nie wiadomo, czy ten śp. reżyser ucieszył się z prezentu. U niego jak kapitan Kloss dobierał się do jednej czy drugiej agentki, to kamera najeżdżała, po Bożemu, na obrazek na ścianie.
To ona, ta lolitka. Bo on, ten z furgonetki, ślęczy nad mikroskopem w dobrze prosperującym laboratorium. Ale po godzinach to nieźle prosperujący luzak. Spodnie opuszczone nisko w kroku i reszta jak z podręcznika: wino ciągnięte z gwinta, macanki gdzie popadnie, najchętniej na ulicy. Jak policja wręcza im mandat za głośne słuchanie Kazika po 22.00, to on ten mandat drze, a tej pani z sąsiedztwa, co zgłosiła, maluje napis „suka” na witrynie sklepu. I jeszcze skrzynkę pocztową wykopie ze ściany, żeby się odstresować. Oboje tatuują się (cały czas macanki), i oczywiście zioło w trakcie prowadzenia samochodu, żeby luz był pełen. W finale katastrofa, żeby rzecz była moralna jak opowiadanie Konopnickiej, ale kto w taki morał uwierzy?
Ale to i tak lemingi w wersji hardcore. Bo przyplątała się i wersja light. „Kac Wawa” mianowicie. Sprzed roku. Zgoda, film imprezowy. Nie musi być non stop Zanussi, nie musi być Kieślowski. W multipleksach takie coś jak „Kac Wawa” żyje tydzień i starczy. Z tym, że „Kac Wawa” się skompromitował, bo producentowi ubzdurało się, że krytyk Raczek jednym nieprzychylnym wpisem internetowym zepsuł mu interes życia. Ale my nie o tym, bo dziwnie szkoda czasu. Pogrzebmy dziełku nieco w treści. Oto wieczór panieńsko-kawalerski, zresztą symultanka. Panna młoda i druhny obstalują sobie chippendalesów. Przyszły pan młody z kumplami zaklepuje jak leci: gorzałę, panienki z agencji, limuzynę jak dla Elvisa i biały proszek. Ten ostatni wciąga się ustawiwszy wcześniej ścieżkę kartą kredytową. Klasyka. Jednak z każdą godziną tej zabawy mniej coraz, za to wiochy więcej. Panienki się owszem doprasza do stolika, ale jak te sugerują kolejną butelkę szampana, to się je pyta, czy się czasem wcześniej śledzi nie najadły, że je tak suszy. Jest jeszcze śmieszniej, bo Mariusz Pujszo (dawno go nie było) zsiusiał się w spodnie, co usiłuje zatuszować przy pomocy suszarki do włosów. Inni koledzy ulżą sobie za to śmiało pod palmą na rondzie de Gaulle’a. Cały czas luzik. Lemingi się nie denerwują. Najwyżej wk…ją. Nie mówią, tylko pi……lą. A jak już mówią, to per „cwelu” i „szmato”. Jak to klientowi wadzi, to wystarczy mu przyłożyć z dyńki. Po co to wszystko? Wiadomo: niech cała Polska (a zwłaszcza te 14% bezrobotnych) patrzy, jak się warszawka bawi i niech zielenieje z zazdrości. Z tym, że jest to raczej ta warszawka, co to z pleksi, szkła i tureckiego marmuru. Więc tandeta i pozór. Ci wszyscy rycerze kieliszka, okazuje się, są uwieszeni u spódnicy mamusi, której pieska muszą wyprowadzać na powietrze, bo inaczej mamusia przykręci kurek. W rezultacie więc ta pokazucha warszawska jakoś nie imponuje. Ale „Kac Wawa” ma jeden niezaprzeczalny atut edukacyjny. Na ścianie w burdelu wisi akt autorstwa Jerzego Nowosielskiego. Każda okazja jest dobra, by kontemplować wybite malarstwo.
Po szóste – Kościół. Najczęściej w wersji: alleluja i do tyłu.
Kino, które zatrąca o kwestie religijne mówi nam mnóstwo ciekawych rzeczy.
W filmie „Futro”: że to, czego najbardziej pragnie ukraińska sprzątaczka, zatrudniona przez „polskich panów”, to przyjęcie chrztu.
W filmie „Nadzieja” pewien bardzo obiecujący młody człowiek ryzykuje wyrok i wiele lat więzienia byle tylko zmusić jednego nieciekawego typa do oddania świętego obrazu, który ów typ ukradł z ołtarza.
W filmie „Faustyna” na temat wiadomych objawień spotykamy dwa rodzaje zakonnic – takie, które noszą piłkę, w którą grywają panienki z dobrych domów, oddane do klasztoru na wychowanie. I takie które noszą na plecach worki kartofli. Dla porządku: Pan Jezus objawia się zakonnicy od worków z kartoflami, nie od piłki.
Z filmu „Ostatnie piętro” (2013) Tadeusza Króla dowiedzieliśmy się na przykład, że drewniany krzyż przed kościołem z tabliczkami z datami misji parafialnych – jest najlepszy do przywiązywania psa, kiedy idzie się na mszę albo tylko na zdrowaśkę.
W filmie „Święty interes” mieszkańcy podhalańskiej wioski chcą posiedzieć choć przez chwilę z zdezelowanej warszawie, która należała kiedyś do kardynała Wojtyły, bo taki samochód ma zapewne cudowną moc.
Można by jeszcze wyliczać, ale nie czepiajmy się. Gorzej, że kino poległo przy najbardziej widowiskowej postaci naszych czasów – Janie Pawle II. Nie tylko nasze – dodajmy dla otuchy. Trzy fabularne życiorysy sprokurowano mu za życia. Resztę po. Przekartkujmy to. Jako pierwszy adorator papieski wystąpił Krzysztof Zanussi („Z dalekiego kraju” 1981). Gorliwy reżyser jednak wyraźnie się papieża przestraszył – nie dość, że papieża w filmie o papieżu pokazał zaledwie kilka razy, to w dodatku od tyłu. Bez porównania więcej było tam o ubekach i o Nowej Hucie – pokazanych od przodu. Z filmu wynikało, że tytułowy „daleki kraj” to miejsce chaotyczne, przedziwnie splątane i nieskończenie ponure. I pomyśleć, że z takiej czeluści Pan Bóg wywiódł człowieka takiego formatu. Amerykanie natomiast podeszli do Jana Pawła II chłodno i profesjonalnie („Papież Jan Paweł II, 1984), ale mieli związane ręce, bo film miał być dla miejscowej telewizji. Więc pokazali z grubsza, że najpierw wydarzyło się to, a potem tamto, strzelając przy tym setkę gaf historycznych. Kręcili o życiu Papieża w Krakowie, ale plenery były w Austrii i we Włoszech. Z fabuły wynikało, że kardynał miał za partnerów nie naród, lecz ubecję – tyle czasu poświęcono czarnym charakterom (cóż, telewizja!). I to się ciągnęło. Gdy na rok 2005, na 85-lecie Papieża, szykowano „Karola. Człowieka, który został papieżem”, również skontrastowano Wojtyłę z bardzo wyrazistym ubekiem. A że żaden liczący się Polak roli nie przyjął, więc wciśnięto ją Bułgarowi (bułgarski ślad?). A z realiami było tak, że jak młody Karol wybiega z katedry na Wawelu, to się od razu znajduje na krakowskim Rynku. I jeszcze ten Piotr Adamczyk. Co z tego, że zagrał? Nie, źle powiedziałem: nie zagrał. On dał twarz naszemu Papieżowi. Co jednak z tego, skoro rzeczony Adamczyk w niecałe dwa lata później pokazał się w filmie „Testosteron”. Na plakacie stoi ze spodniami spuszczonymi do kolan i wypina w stronę obiektywu męski atrybut (na szczęście wykadrowany). A w nakręconych w trzy lata po papieskich produkcjach „Ladies” świeci gołym pupskiem w trakcie intensywnej kopulacji. „Aktor papieski” – nie ma co. Czy ci ludzie nie mają odrobiny wstydu? Ale czy to tylko u nas tak? Skąd! Jak przyszło do międzynarodowej produkcji „Jan Paweł II” (2005), to na odtwórcę starzejącego się Papieża wybrano Jona Voighta. Owszem, ucharakteryzowali, postarzyli, Voight zagrał przekonująco. Ale Papież z twarzą Voighta? Tej męskiej dziwki („Nocny kowboj”), tego zepsutego do cna łowcy węży („Anakonda”, nominacja do Złotej Maliny)? Ludzie, na miły Bóg! Czy naprawdę nie ma już innych aktorów?
Ale – jak to bywa w kwestiach religijnych – duch wieje, kędy chce. I mamy obraz „Wszystko będzie dobrze” (2007) Tomasza Wiszniewskiego. Mamy oto dwunastolatka i sytuację tak mniej więcej bliżej dna. Ojciec się zapił, brat to niedorozwój, matka ma raka z terminalnym wyrokiem. W tej sytuacji dzieciak postanawia wyprosić jej zdrowie biegnąc w pielgrzymce do Częstochowy. Żaden z niego ministrant, pacierza nie umiałby poprawnie powtórzyć, ale biegnie tak na wszelki wypadek, bo może jest coś, co go przekracza, co da się przebłagać, co odwróci zły los. I nie chce tego za darmo ani za klepanie zdrowasiek na ilość, jak mantry. Oferuje realny wysiłek – zasuwanie na piechotę: w spiekocie i w deszczu. Z alkoholikiem, który uparł się zostać jego trenerem – na przyprzążkę. Jest w tym coś na rzeczy, bo nawet jasnogórscy paulini kiedy przeczytali scenariusz, pozwolili na kręcenie zdjęć w kaplicy cudownego obrazu. A przecież nie dawali pozwoleń nawet, gdy w grę wchodziły filmy o papieżu. Ostatnim, którego wpuścili tam z kamerą był Jerzy Hofman (ten od „Potopu”), a działo się to w roku 1974. I dopiero teraz tę ekipę z jej pielgrzymującym dwunastolatkiem. Wychodzi na to, że ojcowie paulini nieźle się na filmie wyznają. Kolejny cud w Częstochowie.
Po siódme – nostalgie PRL-owskie. Różne rzeczy można mówić o III RP, ale jak reżyserowi stuknie czterdziestka, a nie daj Bóg pięćdziesiątka, to i tak uważa, że najlepsze balangi były w stanie wojennym. Z nostalgią jeszcze nikt nie wygrał.
Przykładem spora popularność filmu „Sztos” i niedługo potem „Sztos 2” (2011). Widza wita tu dolarowy banknot i góralska muzyka: oba akcenty miłe. Bo już w pierwszej części pooglądaliśmy sobie cinkciarzy, dla których PRL to było eldorado. W drugiej też rzecz biegnie o tym, jak podłożyć frajerowi ścinki z „Trybuny Ludu” zamiast biletów Narodowego Banku Polskiego. To śmiała kontrpropozycja dla kina martyrologicznego: na ulicach skoty, ZOMO grzeje łapska nad koksownikami, z alkoholi jest kartkowe pół litra na miesiąc, a tu państwo cinkciarstwo bawi się do upadłego. Jak cinkciarz zamawia w lokalu dwa winka dla dziewczynek, to kelner w pas się kłania: „Służę uprzejmie, panie mecenasie!”. Tyle, że w miarę upływu fabuły, nie ma już nic ponad nieustanne toasty i wtórowanie knajpianemu szansoniście, który wykonuje Krawczyka. Z piosenką to w ogóle trzy światy. Oto Cezary Pazura używa sobie na przygodnej pani (co w szczegółach pokazane), a tu mu do rytmu wtóruje Seweryn Krajewski z piosenką „Nie spoczniemy, nim dojdziemy”. I gdzie te czasy, gdy Krajewski ilustrował takie niewinne dykteryjki filmowe jak „Kogel-mogel”. Jak ktoś w Krakowie zamawia tatara, to mu do kwatery wparowuje Lajkonik. Boki zrywać! I jeszcze kilkuletni Adaś w Zakopanem, który dopiero co przymierzył narty i boi się skoczyć z pagórka. Ale cinkciarze udzielą mu kilku bezcennych rad i niebawem pofrunie. Leć, Adaś, leć! I jeszcze paradna scena, gdy cinkciarze uciekając przed milicją przekradają się stołecznymi kanałami i wspominają powstanie warszawskie. Ostatecznie – jak retro to retro.
Po ósme – przymus depresji. Jak w filmie polskim bohaterom układa się beznadziejnie, to już jest niezły film. Naprawdę dobrze jest wtedy, gdy historia kończy się całkiem fatalnie.
To też jest wywiedzione z głębokiego PRL-u.
Ot, jeszcze jedno „kino zlewozmywakowe”, czyli „Miłość” (2012) Sławomira Fabickiego. Jak kobieta ma kochającego męża, niezłą pracę i nosi wysoką ciąże, to znaczy, że może być już tylko gorzej. Bo trafił się kolega z pracy, który się zakochał w tej ciężarnej mężatce na zabój. Do tego stopnia, że deklaruje rozwód, a następnie tę ciężarną (!) gwałci. Oczywiście w dowód miłości. A potem to już tylko w dół i w dół. Całe życie idzie w drebiezgi.
A są też filmy chore na smutek jakoś tak, bezinteresownie. Weźmy „Nieulotne” Jacka Borucha. Para polskich nastolatków w Hiszpanii. Zarabiają w winnicy. Hiszpanie mili, praca niemęcząca. Dużo się pije, sporo się gada, kolacje ciągną się w nieskończoność. I jak Państwo myślą: ile taka sielanka może potrwać w polskim filmie? Otóż całe dwadzieścia minut. Bo ni z gruchy ni z pietruchy zjawia się facet, który naszemu gastarbeiterowi zamierza „zrobić z dupy carpaccio”. Prosi się, więc dostaje w czapę, ale dla naszego gastarbeitera (jak będzie po hiszpańsku?) nieszczęście gotowe. A potem tylko dół i deprecha.
Z tym, że nie zawsze. Z deprechą wymienna jest paranoja. „Ostatnie piętro” (2013), reż. Tadeusz Król. Pewien kapitan zostaje zredukowany ze służby po wojskowemu. To znaczy czasownikiem na s. w trybie rozkazującym. I powoli zaczyna mu odbijać. Szajba – wersja patriotyczna. Dzieci oglądają kreskówkę, której bohaterowie skaczą z dachu i nic groźnego im się nie dzieje, więc jemu się nasuwa, że to perfidna zachęta ze strony wiadomych sił, by dzieci skakały również w realu i – naturalnie – zabijały się. Córka czyta Iwaszkiewicza? Może być. Ale lepiej byłoby, gdyby czytała o pierwszych Piastach, oni byli moralnie jednoznaczni, a nie jak pisarz, którzy zawsze kochał żonę i aktualnego kierowcę. Córka idzie ze szkołą na film o holokauście. A właściwie po co? Skoro tylu Polaków zginęło w okupację? Wybiera się do szkoły? A po co? Po maturze i tak będzie sklepową i będzie usługiwała pedałom, Niemcom i Żydom.
Przy okazji kwestia kolejna. Polacy nie potrafią ze sobą rozmawiać. W sensie: wyjaśniać swoje stanowisko, i domagać się wyjaśnień. To nie jest wynalazek czasów najnowszych. To maniera zawleczona z głębokiego PRL-u.
Może Państwo pamiętają, jak w „Barwach ochronnych” na obozie naukowym pewien młody i ambitny prelegent (największa rola w bogatym przecież dorobku Eugeniusza Priwiezencewa) zostaje (słusznie albo i nie, rozstrzygnąć trudno) pominięty w konkursie na najlepszy referat. I cóż on wówczas robi? Po pierwsze boczy się i głębinowo przeżywa cios od losu. Po drugie kupuje tanie wino, którym się upija, publicznie i ostentacyjnie czka, po czym biegnie, aby się wyrzygać. A jak pokojowo nastawiony asystent pyta go o motywację, ten zdejmuje koszulkę i majtki, po czym zabiera go milicja. I teraz – czy reżyser Zanussi zasygnalizował jakoś, że to niedowarzony bęcwał? Skąd! Ten popis prostactwa został przedstawiony jako płomienny choć może i surowy wyraz niezgody, protestu wobec skostniałej struktury uniwersytetu itd. W sezonie 1976 mogło to być w porządku. Czasy takie. Problem w tym, że utarło się. I bohater współczesny również uważa, że jemu nie honor tłumaczyć się przed kimkolwiek: on pamięta ze starych filmów, że zada szyku wówczas, gdy będzie burczał, warczał, marudził, łkał, rzęził, dukał, cedził, mełł – wszystko, byle nie powiedzieć jasno, o co mu chodzi. Dochodzi do tego, że aktor w dzisiejszym filmie polskim długo patrzy w oczy aktorce, z którą pije herbatę, po czym głosem grobowym, a pobrzmiewają w nim echa Wielkiej Improwizacji i monologu Kordiana na szczycie Mont Blanc, wygłasza kwestię: „Czy możesz mi podać cukier?”
Oczywiście, nie będę tu przywoływał „Psów” ani „Dnia świra”, żeby biadać nad zachwaszczaniem polszczyzny. Dobrałem sobie film „Supermarket”, który przeszedł u nas bokiem. Żadne tam „wielkie halo”. Personel traktuje robotę w takim molochu jako dowód na ostateczną klęskę życiową. Nic dziwnego, że nie rozmawia ze sobą, tylko warczy. Zadziwia przy tym niebywała kariera słowa „dupa”. Więc ochroniarz ochroniarza nie zapyta, broń Boże, czy mają na sklepie trudną sytuację, ale centralnie: „Aż tak się nam d…a pali?” Klienta nie poprosi bynajmniej by ten usiadł, tylko zleca: „Siadaj na d…e!” Kiedy składa sprawozdanie z rewizji klienta, zastrzega: „W d..ę mu nie zaglądałem”. I tak leci godzina z okładem. Ale to wszystko i tak bez znaczenia, skoro opowieść się ciągnie jak kasjerce dyżur.
Po dziewiąte – bieda i bezwyjściowość. Jest beznadziejnie i nie ma co kombinować, bo i tak nie da się nic zrobić.
W biedzie najgorsza nie jest bieda sama, lecz to, że nie ma od niej ucieczki. A film zrobił w minionym ćwierćwieczu wiele, o ile nie wszystko, by nas przekonać, że z biedy wyjścia nie ma.
Można tu ułożyć niewąską antologię. Ale co tam – lećmy na chybił-trafił. Film „Moje miasto”, reżyseria Marek Lechki. Staszek ze Śląska – po technikum „chciał zdawać na Politechnikę, ale spóźnił się na egzamin i tak już zostało.” Jedyny kumpel Staszka całymi dniami reperuje starą warszawę. Kiedy już jest sprawna, kumpel traci sens życia i wiesza się. Ojciec (w tej roli Krzysztof Stroiński, ulubiony bezrobotny polskiej sztuki filmowej) przesiaduje nad glinianką, łowi i pociąga z butelki, żeby się nie dłużyło. A dłuży się, bo w gliniance nie ma ryb. No chyba, że syn kupi karpia w Centrali Rybnej i z litości dla starego wpuści go do glinianki. Po latach odwiedza ich ukochany wujek. Wujek jest do rany przyłóż. Ale – okazuje się – wpadł tylko po to, by ich okraść z ostatnich pieniędzy.
Poczet wykluczonych, tych których odsiała na margines wirówka demokracji i wolnego rynku, ciągnie się bez końca. Starzy ludzie najczęściej wystają tu w progach albo gapią się z okien wspierając łokcie na poduszkach. W telewizji mają to samo – najczęściej „Trudne sprawy” o tym, że inni mają podobnie przerąbane jak my. W nienajmądrzejszym horrorze „Pora mroku” (2008) Grzegorza Kuczeriszki artysta pokazuje prowincjonalne miasteczko, gdzie funkcjonuje szpital psychiatryczny. Puenta jest taka, że trudno odróżnić zwykłych mieszkańców od pacjentów szpitala.
„Oda do radości”, nowela „Śląsk”, reż. Anna Kazejak-Dawid (2006). Młoda Ślązaczka wspomina pracę w Anglii. Najgorsze było to, że jak się chciało mieć ciepłą wodę w wannie, to trzeba było do automatu wrzucić funta. Ale – ostatecznie – w pubie stał pojemniczek na funty, zbierane na operację dla chorego dziecka, więc… W ogóle zdobyła mnóstwo cennych doświadczeń. Kiedy w Polsce przeprowadza transakcję z użyciem ciężko zarobionych funtów, to bynajmniej nie trzyma ich przy sobie, lecz każe je nosić koleżance. I to schowane głęboko w majtkach. Taka – Mastress of Bussines Administration.
W filmie „Rezerwat” o warszawskiej Pradze, tej zasiedziałej, z okolic Ząbkowskiej i Brzeskiej biedny dzieciak koczuje w ostatecznej nędzy. I z domniemaniem, że zasili niebawem grono starszych kolegów celebrujących kolejny dzień przy pomocy wina owocowego. Obserwuje konflikt praskich swojaków z „krawaciarzami” ze śródmieścia. Miejscowi zaś lubią się nazywać „smakoszami czasu”, bo ten płynął tu przez całe dziesięciolecia wyjątkowo leniwie. Czyli tak, jak powinien płynąć na Pradze. I teraz ta elegancka lewobrzeżna Warszawa zjawia się w tej enklawie i zamierza Pragę urządzać. Planuje jedną po drugiej „inicjatywy kulturalne”, żeby ściągnąć turystów na prawy brzeg. A mieszkańcy Pragi nie chcą turystów. Nie chcą, by bazar Różyckiego zmienił się w galerię handlową. Rosjanie wysadzili mosty na Wiśle w roku 1915. Praga została odcięta, tu można było kraść i dokonywać dintojry bez obawy, że zjawi się zaraz policja lewobrzeżna. Uformował się własny kodeks praw – jak swego czasu na Dzikim Zachodzie – i dobrze byłoby, gdyby tak pozostało.
Rafael Lewandowski kręci film „Piosenka i życie” o Klementynie, dziewczynce, o której pewien samozwańczy bard śpiewał w „Człowieku z żelaza”: „Nie mam teraz czasu dla ciebie, nie widziała cię dawno matka. Jeszcze trochę poczekaj, dorośnij… Opowiemy ci o tych wypadkach.…”. Rzeczywiście nie miał czasu, niebawem zostawił rodzinę. A teraz jego dorosła córka leci do pracy do Irlandii. Zapewne nie jest to praca menedżerki w dużej korporacji.
Film o tytule pożyczonym od Marii Konopnickiej: „Co słonko widziało”, reż. Michał Rosa. Były górnik (cały czas Krzysztof Stroiński) zarabia chodząc po deptaku z ulotkami reklamowymi w stroju egzotycznego ptaka. Nie pachnie mu to. Popija piwo, zarywa panienki. Jak go pracodawca próbuje przywrócić do pionu, to obrywa w dziób. Bo to nie jest tak, że byle jaki krawaciarz będzie mówił górnikowi, że ma robić to czy tamto. Nawet – byłemu górnikowi. Krew się leje, były górnik zostaje zwolniony, ale zaraz biegnie za byłym już szefem i skamle o robotę, którą właśnie stracił.
Bieda sąsiaduje o krok z głupotą. Dziewczyna, której brakuje na ciuchy widzi, jak niezła laska wrzuca coś do pojemnika Pomocy Społecznej. Po zmroku wciska tam małego synka (sama nie wejdzie), by wydobył paczkę. Problem w tym, że dzieciak nie umie wyleźć z kontenera. I zaczyna się polka.
Biedni najchętniej żerują na jeszcze biedniejszych. Chłopak, który żyje z tego, że sprzedaje z ulicznego stolika czosnek i żurek na butelki, bez oporów kradnie na wyrwę koszulkę na straganie prowadzonym przez biedaka takiego jak on.
Zanim obecny bezrobotny, a były górnik dołowy (ten Stroiński) wyjmie pieniądze z bankomatu (na koncie najczęściej nie ma nic), dwa razy się żegna.
Film oglądałem niedawno po raz kolejny – tym razem w Internecie. Zerknąłem na licznik kliknięć w „lubię to” – wynosił zero.
Po dziesiąte – alkohol. Czyli po staremu – do dna!
Polak nie pije, nie nadużywa, lecz chleje.
To się ciągnęło od dawna. W „Porze na czarownice” (1993) Piotra Łazarkiewicza oglądaliśmy chłopstwo w gumofilcach i waciakach, które widłami i ogniem chciało wykurzyć nosicieli HIV i narkomanów z ośrodka. Żeby było śmieszniej kapelana grał Bogusław Linda. Zrobiła się z tego – że tak powiem – wojna strzykawki z butelką. Bo ci wykurzani, doprawiali się kompotem makowym, ale za to wykurzający byli dość gruntownie odurzeni swojską, pospolitą siwuchą.
I takie niedawne dziełko „Pod mocnym aniołem” Wojciecha Smarzowskiego poza podobne obrazki nie wychodzi. Czyli zmiany w narodowej strukturze picia zaszły, myśmy to zauważyli, a film jakby nie bardzo.
No, nie tak całkiem. Bo oto dyrektor wielkiej korporacji, a jednocześnie alkoholik po licznych przejściach, obiecał, że na dzień przed Wigilią się nie upije i – jak zwykle – nie dotrzymał słowa. W swoim eleganckim apartamencie wylądował już w stanie poważnego zamroczenia. A ciągle czuje się niedopity. Z okrzykiem: „Trzeba się ratować!” telefonuje po taksówkę, jako „bardzo stały klient” i prosi o transport wódki. Pije i zadaje sobie pytanie, czy będzie w stanie wykąpać się, przygotować się do wyjazdu itd. „Odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi: nie. Kurwa, nie. Dlaczego ja to zawsze słyszę? Nie, nie, nie. Nie przychodź. Nie odchodź. Nie dotykaj. Nie całuj. Nie, już zamknięte. Nie, jeszcze nie otwarte. Czy ja mogę Panią pocałować w dupę? Nie. Czy Bóg istnieje? Nie. Czy Boga nie ma? Nie. Czy państwo pozwolą, że ja się jeszcze napiję? Nie. Czy państwo pozwolą, że ja się, kurwa, powieszę? Nie. Nie. Nie. Jak brzmi tamto słowo? Jak brzmi to drugie słowo? Zaprzeczenie słowa nie, jak brzmi?”
I to jest już koniec. Film się urywa. W następnej scenie widzimy, jak siedzi skulony w kącie i spazmatycznie płacze. „Nie udało się, pastereczko, nie udało się…”
Jest w tej sekwencji, zagranej wyjątkowo sugestywnie przez Janusz Gajosa, sporo prawdy o alkoholu. Konsumowanym nie w bramie, przez kastę braminów polskich, jak to w naszym kinie bywało najczęściej, ale w luksusowym stołecznym apartamentowcu. W pierwszej fazie alkohol zobojętnia na własne niegodziwości, później dostarcza euforii, wreszcie pozwala na coś w rodzaju rachunku sumienia, by na koniec wtrącić w piekło depresji. Tak, „Żółty szalik” Janusza Morgensterna. Tak, scenariusz Jerzego Pilcha. Tak, rzadki przykład w polskim kinie, że twórca bardzo dobrze wie, o czym mówi.
Podsumowanie
Pytanie końcowe brzmi – czy film polski, jak tak rzucimy okiem wstecz na minione ćwierćwiecze, uczy się, czy wyciąga wnioski. Czy wyzbywa się kalk, schematów, gotowców, powtórek. Obawiam się, że nie zanadto. Co było o biedzie w 1993, to jest w 2013. Co było o wódce za Mazowieckiego, to jest za Tuska. Przykro to powiedzieć: kino się nie uczy. Kino się replikuje.
Tak więc gorliwy widz doznaje tu uczuć ambiwalentnych. O jego duszę walczą dwie opcje. Pierwsza: siedź, ostatecznie zapłaciłeś za bilet, może za chwilę się poprawi. Druga opcja: wychodź! Widziałeś to już sto razy. Nie masz co liczyć na impulsy intelektualne ani na porywy serca. Nie musisz się katować. Za własne pieniądze w dodatku.
No i się wachlujemy:
„Załóżmy, proszę pana, że polski aktor, proszę pana gra, nie? Widziałem taką scenę kiedyś, na przykład, ja wiem… Na przykład zapala papierosa. Proszę pana, zapala papierosa. Proszę pana, patrzy tak – w prawo, potem patrzy w lewo, prosto… I nic. Dłużyzna, proszę pana. To jest po prostu dłużyzna, proszę pana. Proszę pana, siedzę sobie, proszę pana, w kinie, pan rozumie, tak patrzę, siedzę sobie w kinie, proszę pana, normalnie. Patrzę, patrzę na to… No i aż mi się chce wyjść z kina, proszę pana. I wychodzę.”
Odpowiedź na pytanie, kto za to płaci, zostawiam – społeczeństwu.
Dziękuję.
Gratuluję. Mam nadzieję, że publiczność doceniła.
Dziękuję.
Sądzę, że publiczność sobie grzecznie spała (w tych wiszących prześcieradłach trudno rozeznać). Ale gdybym się przyczynił do regenerującej drzemki poobiedniej w letnie popołudnie, moje wystąpienie odniosłoby sukces ponad wszelkie spodziewanie.