Wojciech Piotr Kwiatek „Za żadne pieniądze”

Wojciech Piotr Kwiatek „Za żadne pieniądze”:

Na sen (choć już czytane).
Cytaty:

… choć Niewczasowi udało się dostać na łamy najlepszych pism literackich, choć zaczął systematycznie pisywać recenzje dla wydawnictw, choć grafomanię, niedostatki talentu i pustotę pozornych eksperymentów artystycznych obnażał i wytykał bez ogródek, efekty tej działalności były więcej niż wątpliwe. Chwalono go, ale jego opinie nie były brane pod uwagę, zwalczani autorzy czuli się coraz lepiej. Raz i drugi zwrócono mu wreszcie uwagę, że się niepotrzebnie zacietrzewia, że brak mu jeszcze „dystansu i właściwej perspektywy oglądu zjawisk literackich”.

— Czy nie chcielibyście, Ryski — zaczął — przypomnieć sobie, jak wygląda Krakowskie Przedmieście w okolicach takiej dużej bramy z numerami 26/28? Oczywiście wliczam w to i okolice: „Harendę”, Związek Literatów…

… jak znam życie, wrodzonym lenistwem i nadmierną sympatią do warszawskiego pełnego jasnego. Jest na pewno lepsze niż wykłady z gramatyki… —Dużo lepsze, obywatelu majorze. Nawet grodziskie jest lepsze.

… właśnie wtedy, chwytając się — jak w tartaku — ostatniej deski ratunku, zajrzała przez dziurkę od klucza.

Nazywał się Antoni Koliński, był po prostu cieciem, ładniej: dozorcą, jeszcze ładniej — gospodarzem domu. Eskalacja tytułów, jakiej za swego niedługiego życia byłem — w odniesieniu do cieciów — świadkiem, pozwalała mniemać, że rychło zostanie naczelnikiem posesji bądź dyrektorem zespołu mieszkalnego.

Panie, jakieś sieci na sobie miała, przez które… no, wie pan… Albo przylatywała goła, w jakichś prześcieradłach i cudactwach na głowie. Od razu widać, co to za typ! Z telewizji, cholera!…

Czas jakiś patrzył na mnie, wykonując zapewne najbardziej skomplikowaną pracę myślową w swoim dość długim życiu.

… w wojskowej, brezentowej raportówce, którą nosiłem ze sobą na uczelnię (a która spełniała wszelkie użyteczne funkcje: od uczniowskiego tornistra po pojemnik na sześć butelek piwa, trzy półlitrówki lub — w przystępach ułańskiej fantazji bądź okresach braku pieniędzy — dwóch tak zwanych win marki „wino”, czyli popularnych bełtów).

Pamiętam jeden piękny numer z takim sławnym, uznanym, rozumiesz, poetą szczecińskim, podporą tamtejszej kultury, nagradzanym, drukowanym i popieranym. Złożył w jednym wydawnictwie tom wierszy — pół setki niewielkich utworków. Paweł dostał to do zaopiniowania. Maszynopis liczył coś z sześćdziesiąt stron, ale wiersze dałyby się upchnąć na dwudziestu. Po przeczytaniu całości na piętnastu stronach recenzji Niewczas wykazał wszystkie zapożyczenia, normalne złodziejstwa poetyckie, plagiaty i wskazał wszystkie te miejsca, gdzie brak było sensu, gdzie nic się z niczym nie wiązało, zwykłe efekciarstwo… modne słowa. Nawet argument, że w poezji wszystko wolno, nie mógł tu paść. Paweł posłał recenzję wydawnictwu, a po roku otrzymał od autora tych bździn,.. ów tomik, już wydany, ładnie, na czerpanym papierze. I z dedykacją: „Hi hi hi!!!”

Znalazłem się sam na pustym niemal placu Zbawiciela i nie wiedziałem, co robić. Oczywiście w tym miejscu i o tej godzinie (dochodziła właśnie dwudziesta druga) zawsze mo ż na kupić u dzielnych i na wszystko odpornych chłopców nielegalne pól litra i w ten sposób rozwiązać problem nadmiaru wolnego czasu,

Taksówka na żądanie zdarza się w Polsce wyłącznie w kiepskich „Kobrach”.

… grzecznie podjechał do krawężnika. — Szefie, na Brzeską, mo ż liwie szybko! — A co, kurwa, na placu zabrakło? — spytał niedowierzająco. W pierwszej chwili nie zrozumiałem. —Czego zabrakło? — spytałem zdezorientowany. — Panie, coś pan! Jak to czego? Gorzały zabrakło, że z mety na metę każesz się pan wieźć? —Nie, Ja do znajomych… Mieszkają na Brzeskiej… — A… to przepraszam

Była zbudowana właściwie nieźle, choć we wszystkim natura pozwoliła sobie na nieco przesady.

Przyroda nie znosi próżni, ot co. — Słusznie, Piotruś, w kieliszkach też — rzucił jakiś przechodzący obok nas facet o twarzy zapitego pinczera, z przyklejonym do warg głupawym uśmieszkiem.

Ellman gestem przywołał kelnerkę, a gdy podeszła, zadysponował: — Sześć piw. — Tylko do konsumpcji — przypomniała dziewczyna. — Co podać do zjedzenia? —Książkę życzeń i zażaleń — powiedział Ellman.

Ale, widzisz, sprawa jest pochyła.

… więc co z tym Kwapiszem? —Wieszcz. Lektury prawie obowiązkowe. Duże nakłady, duży szum, duża, dobra prasa — tylko czytelników niedużo… — Zdarza się.

Piotr Olgierd Ellman ma gigantycznego kaca. Twarz lśniła mu się jak gladiatorowi po ciężkiej walce o życie, oczy niemal zupełnie zapadły się wskutek niewyspania w oczodoły. Nie dające się ukryć drżenie rąk i koszmarny odór nie przetrawionego do końca alkoholu uzupełniały ten opłakany wizerunek człowieka cierpiącego.

Zatrzymałem się. Wysiadł i nieco chwiejnym krokiem skierował się w stronę niewielkiego, szklanego pawilonu z ogródkiem i parasolami, nad którymi dostrzegłem szyld — Bar „Syrenka”. W tym momencie zrozumiałem, zresztą leż tu nieraz bywałem. Nikt lubiący piwo nic może nie znać miejsca, gdzie można je zawsze dostać już skoro świt, co dla skacowanych oznacza okolice godziny dziewiątej rano. Kolejka stała przy pawiloniku niewąska. Oceniłem ją na podstawie własnych doświadczeń na jakieś czterdzieści minut i opadła mnie najczarniejsza rezygnacja. Nie doceniłem jednak Ellmana. Nie minęło więcej niż pięć minut, gdy ujrzałem go wracającego z sześcioma butelkami piwa, z których jedną zawzięcie opróżniał po drodze. — Masz talent — stwierdziłem, gdy wsiadł.

Zamyślił się na chwilę, co w sposób widoczny sprawiło mu fizjologiczną przykrość.

Redaktor Magda Rowińska była pracownicą wydawnictwa „Profil”, które w naszym życiu kulturalnym wyróżniało się tym, że wyraźnego profilu nie miało wcale, miało za to dużo papieru i mnóstwo wolnych „mocy przerobowych”, co prowadziło do zawalania rynku wydawniczego wysokonakładowymi chałami, zalegającymi w większości księgarskie lady, ale za to wypełniającymi należycie istotne zapotrzebowanie społeczne, co dla nikogo nie ulegało wątpliwości.

— Gdy ocknąłem się następnego dnia z kacem jak stąd do Uralu — wyjaśnił gospodarz — i zabrałem się do sprzątania po gościach, na stoliku, wśród opróżnionych butelek zauważyłem właśnie flaszkę po żytniej. Wtedy zrozumiałem wszystko. —Ma pan mo że jeszcze te butelki? —Powinny stać w szafce pod zlewem — gospodarz podniósł się z fotela. — Nie będę co chwila latał wyrzucać… Poszedłem za nim. W kuchni pod zlewozmywakiem stało kilkanaście butelek. Choć puste, były zakręcone oryginalnymi zakrętkami. Gospodarz wskazał te, o które szło. Obejrzałem je dokładnie. Dwie po winiaku klubowym i jedna po śliwowicy miały zwykłe gładkie zakrętki z jasnego metalu. Duża piersiówka po martineau miała zakrętkę dużo większą. Tylko zamknięcie butelki od żytniej różniło się od innych. Na wierzchu zakrętki z ciemnej, aluminiowej blaszki wytłoczony był napis „Pewex”. — I takie coś sprzedają za dolary! — wzburzenie Tyskiego sięgało zenitu. — Porzygałem się już po drugim kieliszku jak kot.

—Powinny /butelki/ stać w szafce pod zlewem — gospodarz podniósł się z fotela. — Nie będę co chwila latał wyrzucać…

Szumnie lansowano tu niegdyś hasło „Warsaw by night”. Dziś została po tym pustka ciemnych bram i z rzadka oświetlone wystawy sklepów ze smętnymi resztkami jakichś dóbr, nie chcianych przez nikogo.

Celem naszej nocnej eskapady był plac Zbawiciela, największa, najpewniejsza i absolutnie ogól no warszawska meta. Interes nie do zdarcia, proceder niezniszczalny, w dziwny, ba, zagadkowy sposób opierający się wszelkim nalotom, obławom i akcjom specjalnym typu „Rynek” czy „Towar”.

Stary dygotał ze strachu, więc jego skinięcie głową zauważyłem z trudnością. — Jest tu w okolicy jakaś inna meta? — spytałem. — Może ktoś wam robi konkurencję? — Niechby tylko, kurwa, spróbował— rzucił spod okna łącznik.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *