Reminiscencje Oscarowe.
Młody geniusz perkusji w nowojorskiej szkole muzycznej. Pierwszy rok.
Za wszelką cenę stara się zwrócić na siebie uwagę łowcy talentów.
Niby wszyscy żyją muzyką, ale to wyścig szczurów. Trening jak u kosmonautów albo jak u marines.
Zostaje dostrzeżony. Zaproszony. Jak na skrzydłach zaprasza dziewczynę, która mu się podoba. Nic tak nie uskrzydla jak sukces.
Dyrygent tyran (J.K. Simmons), ale też daje przepustkę w świat wielkiej muzyki
„Whiplash” to tytuł kompozycji.
Dyrygent wali w pysk, drze się, upokarza. Czy warto płacić taką cenę?
Ręce krwawią od pałeczek. Armstrong (wargi). Krew kapie na bębny.
Muzyka i niewiarygodny poziom stresu. Jak w filmach o balecie, np. Poza tym mordercza, wykańczająca konkurencja, podchody. Podejrzliwość, zawiść.
Jak w korporacji.
– Masz jakichś przyjaciół?
– Nie. Nigdy nie miałem z nich pożytku.
Mówi, że chciałby być jak Charlie Parker. W domu pytają, czy to znaczy, że chciałby się zaćpać mając 34 lata.
Ulubieniec dyrygenta, ale dyrygent ma już nowego pupila.
Dziewczynie wyznaje, że chce być wielki i już nie ma na nią czasu. Ona: „- What the fuck is wrong with you?”
I w przełomowy dzień konkursu jego autobus łapie gumę, on gubi pałeczki.
Awantura, wypada.
Od dyrygenta słyszy potem: „- Nie ma w angielskim gorszego słowa niż >>Dobra robota<<”. Bo tu chodzi o przekraczanie własnych granic.
No to przekracza.