Wasilij Bykow „Piaskowisko” 1986:
Zawsze chciałem pocztać tego Białorusina i nigdy jakoś nie było okazji. Ostatecznie długoletni kandydat do Nobla. Nie zawiodłem się. Druga wojna na Białorusi. Dla miejscowych bolszewicy i Niemcy to jedna zaraza. Za czasów Łukaszenki Bykowa zmusili do emigracji.
Cytaty:
Żona była rodem z Powołża, wojny prawie nie widziała i przez całe życie w ogóle nie chciała słyszeć o tych wszystkich okropnościach. O nim wiedziała tylko tyle, że na początku wojny był ciężko ranny, trafił do partyzantki, potem uczył się i pracował w różnych przedsiębior stwach, aż wreszcie został wykładowcą na wyższej uczelni. Syna zainteresowały w swoim czasie jego odznaczenia, ale kiedy Agiejew pokazał mu Order Czerwonej Gwiazdy, z pogardą wzruszył ramionami: ojciec jego przyjaciela, który podczas wojny służył w wielkim sztabie, miał pięć orderów, a prócz tego kupę medali za zdobycie miast i mnóstwo różnych jubileuszowych odznaczeń. Agiejew pojął, że jest na zawsze skompromitowany w oczach syna, i nigdy nie zaczynał z nim rozmowy o wojnie.
– Zapomniałbym powiedzieć jeszcze: jutro coś tu się szykuje. Kazano się zebrać koło cerkwi wszystkim Żydom, będą ich gdzieś przesiedlać. – Przesiedlać? Dokąd? — nie zrozumiał Agiejew. — A diabli wiedzą dokąd. – Mają zabrać jedzenia na trzy doby…
— I modli się pani? I spełnia pani wszelkie obrzędy? — Obrzędy nie mają tu nic do rzeczy. Wierzyć w Boga to wcale nie znaczy modlić się gorliwie czy spełniać obrzędy. To raczej mieć Boga w sercu. I postępować zgodnie z tym. Uczciwie, a więc po bożemu. Umilkła, a on pomyślał, że jednak nie jest najlepiej zorientowany w dziedzinie, o której zaczął rozmawiać. No bo cóż wiedział o religii? Chyba tylko tyle, że jest to opium dla ludu…
— Bo u nas jeszcze jest mnóstwo bałaganu. Szczególnie na prowincji. No i nieboszczyk… Niezły chłop, weteran i tak dalej… Ale porządku nie uznawał. — Doprawdy? — nieco sztucznie zdziwił się Agiejew. — Właśnie. Pił. — Czyżby codziennie? — Właśnie. I nie zwracał najmniejszej uwagi na społeczeństwo. Już nie mówię o zakładzie, w którym pracował. Tam wszyscy tacy… Sam z nim rozmawiałem, chyba z dziesięć razy… — Iz jakim rezultatem? — Bez rezultatu — machnął w powietrzu kapeluszem Jewstigniejew.
Agiejew bez słowa siedział na trawie, w roztargnieniu słuchał wzburzonych, niewesołych słów weteranów i w głębi duszy zaczynał jakby nawet im zazdrościć. On nie znał takiej wojny. Jego losy były inne i trudno było mówić o nich tak szczerze, jak opowiadają ci ludzie. Dlatego też przez długie lata nikomu nic nie mówił, wszystko nosił w sobie. Jedynie żonie opowiedział co nieco ze swojego niedługiego partyzanckiego życia, w którym mało było rzeczy ciekawych, ponieważ nie chodził na akcje i tylko przygotowywał w bazie materiały wybuchowe.
– Właśnie. Dopóki nie ma wojny — podchwycił Chomicz. — Bo po tych atomach to nic nie ocaleje. Podobno tylko mrówki przeżyją. A i to nie takie pewne. — Jak strzeli, to strzeli, od nas nic tu nie zależy — odrzekł Prochorenko. — Ale myślę, że zanim tego dożyjemy, połowa ludzi sfiksuje. Choćby od tej gadaniny przez radio. No i od wódki. Na przykład taki Gribanow zastrzelił wczoraj własnego syna, kierowcę z naszej bazy samochodowej. – Ten emeryt, który pracował w banku? – Ten sam. Syn nie pozwolił mu pić. No to Gribanow do niego z flinty. A potem do siebie z drugiej lufy. Zamilkli wszyscy zaskoczeni tą wiadomością i Agiejew przez chwilę patrzył niewidzącym wzrokiem na pobliskie zarośla.