Russell Crowe, Leonardo DiCaprio (z brodą)
Historia bez wyraźnej intrygi. Raczej obrazek z tajnej wojny z terroryzmem.
To wraca w powieściach i filmach o walce z terroryzmem islamskim – ludzie z przyszłości próbują walczyć z ludźmi z przeszłości: poza zasięgiem technologii.
Akcja w Iraku, a jednocześnie w centrali, bo satelity i drony obserwują wszystko i wszystkich. A przecież tak łatwo można je oszukać. Wystarczy, że parę samochodów pojeździ po piasku, żeby podnieść trochę kurzu.
Przykre realia tej wojny. Informator Amerykanów jest jednocześnie terrorystą, tyle, że nie chce umierać jako samobójca, więc prosi o azyl. Amerykanie wyciągają od niego, co wie, a potem posyłają na śmierć. Takich dwuznacznych sytuacji jest więcej.
Leonardo wyjmuje z własnych ran kawałek kości irackiego współpracownika, który zginął i chowa – w pudełku od zapałek jak w trumnie.
Crowe kieruje operacją przez telefon komórkowy. Słuchawkę ma nieustannie w uchu. Prowadzi ważna naradę, a jednocześnie zajmuje się małym synkiem: przedszkole, siusiu itd.
No i sprawy, które znamy świetnie z lektury Le Carre’go. Agent sam niewiele może. Jest podwiązany nie tyle pod centralę, co pod jakąś frakcję w centrali. A ta raz jest górą, raz dolem, co się odbija na jego pozycji w terenie. Poza tym centrala w każdej chwili może się na niego wypiąć. Może go wystawić. Tak naprawdę jest nikim, niczego nikomu nie może obiecać, za nic wziąć odpowiedzialności. Jest użyteczny na chwilę, a potem pa pa.