Antonio Vivaldi „Viola d’amore concertos”. Ach, ta skrzypcowa, wiolonczelowa ekwilibrystyka, te trele, te popisy. Orkiestra – jak zwykle u Vivaldiego gra w natchnieniu, w pospiechu, jakby przynaglana. Dzięki tej dynamice „Czterech pór roku” słucha się chętnie jeszcze w XX wieku. Jest w tym nerw rockowy. Poczucie, że coś się dzieje. Przynajmniej w uchu faceta, który – gdy słyszysz zbyt mało nut – mniema, że muzyk śpi. Ale to już genetyczne.: