Toni Erdman

Z Romkiem Rogowieckim nagraliśmy rozmowę o filmie „Toni Erdman” dla Radia dla Ciebie. Taką mniej więcej:

– Wiesiek, wynudziłem się śmiertelnie na pokazie filmu „Toni Erdman” autorstwa niemieckiej pani reżyser nazwiskiem Maren Ade. A ty mi mówisz, że to dzieło zostało uznane przez Europejską Akademię Filmową za najlepszy film roku 2016. W tej sytuacji ja już nic nie rozumiem.

– Romek, po pierwsze miałeś święte prawo się wynudzić, bo film trwa dwie godziny i 40 minut, czyli o godzinę dłużej niż standardowa pozycja kinowa. Po drugie jest to dziełko takiej konstrukcji, że równie dobrze można ją streścić w kwadrans, co ciągnąć przez pięć godzin. Jak oglądałem, to też odchodziłem od ekranu komputera, aby podlać pelargonie, wyprowadzić Burka na spacer, napisać pięć zaległych maili, wziąć prysznic, a i tak nie uroniłem niczego z myślowego i artystycznego zasobu dzieła.

– No więc co? Czy ta Europejska Akademia Filmowa nagradza filmy za długość?

– Europejska Akademia Filmowa nagradza filmy za europejskość. Po to została stworzona w roku 1988 z inicjatywy samego Ingmara Bergmana, a jej pierwszym przewodniczącym był Wim Wenders, reżyser niemiecki, o którym zapewne słyszałeś. Też dziwak, jeżeli oglądałeś, powiedzmy, „Lisbon Story”, gdzie marzyło mu się, by operator fotografował stolicę Portugalii mając kamerę umieszczoną na plecach. Bo Lizbona wie, kiedy jest podglądana i bardzo tego nie lubi.

– Może ja się za bardzo nie znam, ale to są jakieś dziwactwa. W Ameryce  ta historia, którą opowiada „Toni Erdman” zostałaby załatwiona w pół godziny i pokazana na festiwalu kina amatorskiego w Sundance. I może nawet wyjechałaby stamtąd z nagrodą. Ale to wszystko.

– Widzisz, a u nas to wchodzi do kin i to jeszcze z etykietką najlepszego filmu na kontynencie. I będzie miało swoich widzów. Dlaczego?  Bo my tu, w Europie, mamy swoje własne podcienie, własne tematy, własny, odrębny styl narracji. Jak oglądasz popularne produkcje amerykańskie, to w jednym filmie facet robi napad na bank, w drugim policja go ściga, w trzecim uciekinierowi pomaga dziewczyna, a w czwartym go łapią. Historyjka jest liniowa jak komiks za dziesięć centów.

– Ależ ja rozumiem, że my tu, na Starym Kontynencie, lubimy się zadumać, pójść w głąb. Ale to jedno.  A nuda i mnożenie epizodów, które nic nowego do fabuły nie wnoszą – jak w filmie „Toni Erdman” – to drugie.

– Z tym, ze to bardzo trudno oddzielić. Na podobnej zasadzie zarówno bardzo europejskie jak i stosunkowo nudne były filmy, które Europejska Akademia Filmowa nagradzała w latach poprzednich. Przypomnę, że dwa lata temu najlepszym europejskim filmem fabularnym okazała się nasza „Ida” Pawła Pawlikowskiego. I wyobrażasz sobie, że w dolnej Saksonii, w kraju Basków albo w okolicach Edynburga widzów kinowych kręci opowieść o zakonnicy żydowskiego pochodzenia na jakiejś polskiej prowincji w czasach środkowego Gomułki? Może tak, może nie. A przecież ta Polska istniała i też domaga się uwagi, podobnie jak problemy Basków czy mieszkańców okolic Edynbugra. Nie jest powiedziane, że zarówno Baskowie jak i mieszkańcy Edynburga czy Sochaczewa muszą się wszyscy jednakowo interesować ciężką dolą gangsterów z Bronksu. A nie sobą nawzajem. A co do nudy, to nie narzekaj. Bo jeżeli nie oglądałeś nagrodzonego przez Akademię w roku 2013 filmu „Wielkie piękno” Paolo Sorrentino, to nic nie wiesz o nudzie.

– W kwestii nudy, czy raczej braku poszanowania dla czasu widza kinowego, chcę powiedzieć, że film „Toni Erdman” opowiada o ojcu, który jest wesołkiem i kawalarzem i o jego córce, która jest porządną urzędniczką. I o tym, że te skrajności się przyciągają. I to w filmie zostało powtórzone ze 20 razy, a powinno było być powtórzone najwyżej trzy razy.

– Tu się zgadzam, choć jakoś nie słyszałem, żeby ci przeszkadzało, że każdy następny odcinek – powiedzmy – „Szybkich i wsciekłych” jest powtórzeniem poprzedniego w 80%. Ale teraz pójdźmy dwa kroki w głąb tej filmowej historii.

– Dobrze, uporządkujmy to. Najpierw ten zwariowany tata.

– Otóż  Peter Simonischek gra Winfrida, typa zdecydowanie sękatego, zwalistego, chciałoby się powiedzieć gorylowatego z tymi jego wiecznie wyszczerzonymi zębiskami, małpią gęba i fura kłaków na głowie. Facet jakby żywcem wyjęty z jakichś „bawarskich przypadków”. Numerant. Według Winfrida żyć to znaczy dobrze się bawić, być w humorze, mieć zwis na wszystko. Jest to zresztą najczęściej humor koszarowy, typu: bęc w czoło i jest wesoło. Nadpobudliwy, jak dzieciak z ADHD, jakiś taki chaplinowski typ, jak z komedii slapstickowej w tej swojej wiecznie za dużej marynarce. Kopnął się do Bukaresztu, gdzie niemiecka firma, w której pracuje jego córka, instaluje swoja filię. I – co ciekawe – łyknął tam bardzo niewiele miejscowej egzotyki. Dlaczego? Bo porusza się głównie po niemieckiej firmie, po biurze, na firmowych drinkach i rautach. Okazuje się, że Bukareszt to z punktu widzenia niemieckiej firmy to nie miasto o starej kulturze, własnych zabytkach, szacownej historii, ale wysunięty przyczółek niemieckiej gospodarki. A zamieszkują go jacyś tubylcy, czyli  lokalni nabywcy niemieckich usług, produktów, którym trzeba wcisnąć niemiecki system wartości i korporacyjny styl życia.

– No właśnie. Okazem takiej korporantki jest córka tego starego wariata.

– Jego córka Ines – to hiszpańskie imię zresztą wyjątkowo tu nie dźwięczy – a gra ją tak zwana zimna blondyna Sandra Huller, to korporacyjna szczurzyca.  Wpisana w swoja firmę jak jeszcze jeden element puzzla w całą układankę. Przede wszystkim przesadza z całym tym dress codem – wiecznie wbita jak nie w tę to w inna garsonkę, jak nie przymierzając Angela Merkel. Pozapinana pod szyję, jak by nosiła mundur, a co najmniej jak by pracowała za okupacji w służbie pomocniczej kobiet. Praca w korporacji jest jak dzień w koszarach – wszystko nudne, powtarzalne, ceremonialne, konwencjonalne. Narada operatywka, szkolenie, lunch, brunch, prezentacja, power point. I tak do emerytury.

– No i teraz morał: ona powinna wrzucić na luz, a on powinien się lepiej pozapinać. I na ten morał czekałem w kinie dwie godziny i 40 minut.

– Ale było warto. Z tym, że – Romek – ja bym nie wiedział, jak ten morał zastosować do Ciebie. Bo jesteś typem niejasnym, migotliwym, ambiwalentnym. Film o Tobie musiałby trwać najmarniej ze cztery godziny, a i to nie byłbym pewien morału: czy powinieneś raczej wrzucić na luz, czy raczej się pozapinać. Ale jednego jestem pewien czterogodzinny film o Tobie na pewno zasługiwałby na nagrodę Europejskiej Akademii Filmowej!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *