Tomasz Piątek „Kartoflada”:
Epizod z życia warszawskiej niższej klasy średniej. Wolałbym więcej obserwacji, mniej groteski, ale i tak jest nieźle.
Cytaty:
Ursynów to miejsce szczególne. Już w herbie ma niedźwiedzia chodzącego na tylnych łapach po murze i trzymającego w przedniej łapie coś, co wygląda jak odpustowy wiatraczek na drucie. Były kiedyś takie, kręciły się, gdy się na nie dmuchało. I niedźwiedź w herbie wygląda, jakby właśnie chciał sobie dmuchnąć – chociaż heraldycy twierdzą, że to nie wiatraczek, tylko róża.
Gdyby był Chińczykiem, powiedziałbyś: mistrz zen. A tak myślisz: pojeb.
W rozmowie zapytano go o kilkanaście rzeczy. Co ciekawe, głównie o jego zainteresowania hobbystyczne, które zostały uznane za bardzo interesujące. Skądinąd słusznie: Hitler, renesansowy włoski malarz Arcimboldo, malujący istoty o twarzach zrobionych z warzyw, biedni ludzie poszukujący na śmietnikach antyków na sprzedaż, szybkie i drogie samochody,
Wysoki pan musiał trochę się schylić przy wsiadaniu, ale bez trudu zmieścił się po prawej. – A pasy? – zapytał. A pasy to w Oświęcimiu Żydki na ubrankach nosiły – chciał odpowiedzieć Pietuszenko, ale ugryzł się w język.
Podeszła do furgonetki razem z jakimś facetem o bardzo polskiej urodzie. Taka słowiańska twarz, kartofel szaroblond.
Co do muzyki, Nadleśniczy miał szerokie, nieraz zaskakujące upodobania. Bardzo kochał stary, dobry metal z lat osiemdziesiątych. Ale w latach dziewięćdziesiątych poznał pewnego Łukasza, licealistę z Rembertowa, który nieustannie zgłębiał kwestię, czy Beethoven ruchał. I w ten sposób wciągnął Nadleśniczego w czarowny świat muzyki klasycznej.
… to historia dłuższa niż stąd do Sochaczewa.
Okazało się, że ona cały parter domku przerobiła na firmę. Stały tam biurka. Ale na biurkach nie było komputerów ani nawet maszyn do pisania, tylko wieczne pióra. Wieczne pióra i arkusze żółtawego papieru, ale jakby szlachetnie żółtawego, ze starości. Przy biurkach nie stały krzesła, tylko sedesy. I w tym momencie chciałem wyjść. Mówię do Miśka, który mnie oprowadzał: Co ja tu mam, pisać ręcznie, srać i jeszcze podetrzeć się tym, co napisałem? Ale Misiek złapał mnie za łokieć i mówi: „Zostań, ona gdzieś musiała upchnąć te sedesy, no to zaoszczędziła na magazynie i na krzesłach dla was. Bo wy na tych sedesach będziecie normalnie siedzieć, na klapach. Ona po prostu sedesami też handluje, sprowadza z Hiszpanii, wysyła do Gruzji.
… był taki koleś, nazywali go Wietnam, bo miał wszystkie ciuchy w panterkę – wtedy Wietnam kojarzył się jeszcze z wojną wietnamską, nie z żarciem na wynos – i jak tego Wietnama zrobili wodowym, to prosił, żeby mu przedłużyć kadencję. Bo uznał, że napakuje sobie mięśnie, nosząc wodę. I dysk mu wypadł, został drugim po mnie inwalidą. No i już nie nazywali go Wietnam, tylko Dyskdżokej, Dysk Latający albo krócej UFO.
Do Łodzi jeździło się po południu, na wieczorne i nocne zabawy w opustoszałych fabrykach przerobionych na kluby. Wówczas to było rozrywkowe miasto, dzisiaj podobno trupiarnia. Tak to jest: kiedy umierają fabryki, to umierają na wesoło, bo robi się w nich kluby. Ale potem umierają i kluby, bo ludzie nie mają za co do nich chodzić. Więc miasto kończy się odwrotnie niż człowiek: najpierw stypa z muzyką i zabawą, potem śmierć.
Powiedziałem, żeby się trzymał z dala od mojej córki, bo jeśli nie, to wezmę dubeltówkę i odstrzelę mu jego pieprzony łeb. — Mój mąŜ ogląda sporo telewizji — stwierdziła sucho pani Sebastian.
A po tych polach za oknem szli jacyś niesamowicie brzydcy ludzie. Brzydcy i malutcy, pokurczeni, o twarzach albo spuchłych i sinych, albo chudych, zapadłych, zielonkawych. Co najmniej jedna trzecia z nich w taki czy inny sposób kuśtykała, reszta apatycznie człapała. – Z roboty idą – powiedziała Kopiczyńska, stając w oknie tuż obok mnie. – Zmiana się kończy, jedni przyszli, to drudzy idą. Straszny materiał ludzki, miejscowy.
… klub założył sam Robert jeszcze w latach osiemdziesiątych, za komuny, kiedy był punkowym wokalistą zespołu Glizdy. Klub wtedy nazywał się Sedes. O cjalnie nie miał nazwy, bo miejscowa komuna na brzydkie nazwy nie pozwalała. Ale lokalne pańczury się nie poddawały i z rozkoszą klub tak nazywały. W osiemdziesiątym dziewiątym, jak komuna upadła, pańczury nadały klubowi nazwę Sedes o cjalnie. I oczywiście tryumfalnie. Ale zaraz potem był już kapitalizm i znowu ktoś uznał, że klub musi mieć ładniejszą nazwę, żeby ludziska chętniej przychodzili. Choć jednak kojarzącą się z poprzednią, żeby ludziska się w tym wszystkim nie pogubili. I pamiętali, że ciągle mają ten sam klub w tym samym miejscu, z tą samą załogą – tyle że przebierającą się z punkowych ciuchów w dresy i garnitury. W odpowiedzi na to zapotrzebowanie ktoś zaproponował nazwę Hades, wzbudzając aplauz.
A tu jeszcze wszędzie na murach gwiazdy Dawida. Ale spokojnie, drogi Pietuchu, głównie na szubienicach. To znak, że wjechaliśmy do Łodzi.
„Straszny materiał ludzki”… ciekawe sformułowanie. Muszę częściej wplatać do codziennych rozmów.