W plenerze stwierdzam totalny upadek wszystkiego. Na działkach nic się nie dzieje:
Przy drodze rozpad i gnicie:
W perspektywie postępująca martwota:
W swojej pysze i egocentryzmie niemal nie chwalę blogów innych autorów, które uważam za godne uwagi. A kiedy już się zdecyduję, jest za późno. Oto blog o nazwie: Ja, Irena i ja – niestety nieczynny już od paru lat. Poświęcony był pracom niestrudzonej poradniczki Ireny Gumowskiej, czynnej jeszcze za głębokiego PRL-u. Kiedy pisałem ciekawostkowe książki o tamtych czasach, sporo z niej korzystałem. O tym, co można zrobić z ziemniaczanymi obierkami, pisała tak patetycznie, jak by chodziło o zestawianie win podczas uczty Ludwika XIV. Okazuje się, że zauważyłem to nie tylko ja. Autorzy bloga cytują i cytują. A ja za nimi:
„Pewien pan zmieniał nagle nastroje, stawał się nieznośny, irytujący, pobudliwy i superaktywny. Przy tym miał manię wielkości. Uważał, że jest geniuszem i że jemu należą się wszystkie honory. Był nie do zniesienia. Oddano go więc do szpitala, ale dopiero 6 ludzi dało radę go tam zaprowadzić. A co zadziwiające: miał 81 lat. Badania wykazały, że jest zdrowy, że wszystko jest w normie poza jednym: poziom witaminy B12 (kobalaminy) okazał się wyjątkowo niski. Podawano mu więc tę witaminę w zastrzykach i po tygodniu wrócił do normy i zdrowia. Ale jeszcze przez pół roku co tydzień podawano mu witaminę B12, aby miał jej dość. Nieraz tzw. manie prześladowcze można wyleczyć właśnie kobalaminą.”
(Wenus i atleta, Warszawa 1999, s. 194)
Chciałem to skomentować (nawet na nieczynnym blogu), ale jestem idiotą do tego stopnia, że nie byłem w stanie odpowiednio wkleić dwóch zdań. Komentuję więc tu:
Czytam, że tego niedowitaminizowanego pana prowadziło „sześciu ludzi”. Próbuję to jakoś zwizualizować. Ok. – czterej trzymają go za ręce i nogi (każdy po jednej). Piąty za głowę, bo pewnie gryzie. Ale za co – na Boga! – trzyma go ten szósty?! Nie trzymajcie ludzi w niepewności! Litości!!!
Z Wydawnictwa Poznańskiego przywiozłem moją kultową książkę, która się właśnie ukazała:
A jako że żyjemy w rzeczywistości multimedialnej, zostałem poproszony, by niektóre rozdziały streścić na żywo:
Jako delegat bezinteresownego piękna na dziś wydelegowany został złoty jeleń z fasady wrocławskiej kamienicy:
„Henryk Alber & Janusz Strobel” z roku 1972. Mieli wtedy przed sobą jeszcze dziesięć lat wspólnego grania – z górką. W czasie studiów lubiłem chadzać na ich koncerty. Bo to z jednej strony dwie gitary klasyczne, a z drugiej lekki repertuar: przeboje, standardy jazzowe, co chwytliwsze kawałki z muzyki poważnej. Grali w małych klubach dla 20-30 osób. Tak też jest na płycie: „Czarny Orfeusz”, tematy Jobima, znany do bólu „Romans miłosny”. Dziś podpadałoby to pod chillout:
Billie Holiday „Songs for Distingue Lovers” (1957). Ten niezapomiany głos: jakby lekko zduszony, stłumiony, nosowy. Zarejestrowała sześć piosenek w niecały tydzień i tak to wtedy wyszło. Ale jak wypuścili reedycję w 1997, okazało się, że na marginesie, na zapas nagrała jeszcze sześć kawałków, które teraz dołączono. A dziś znacznie bardziej pospolite płyty jazzowe rodzą się przez rok, dwa:
Chuck Mangione ma trąbkę, którą się łatwo identyfikuje „po głosie”. I, stety-niestety, od razu przykleja się ją do „Dzieci Sancheza”. Cóż, artysta miał jeden „jump up”, jak tysiące przed nim i po nim. Na płytach ze schyłku kariery – jak „Love Notes” (1982) – gra humanitarnie. Stosunkowo powoli, tak, by niezbyt biegły słuchacz, jak ja, nadążał. Choć z zadyszką. Perkusja szatkuje to rytmicznie, improwizujący muzycy nie wchodzą sobie we frazę. Panuje ład i porządek. I tak w jazzie powinno być zawsze. O ile to w ogóle jest jazz…:
Szósty prawdopodobnie nie trzymał lecz popychał.
No tak, ale nazwij tu człowieka ciężkiej pracy – popychadłem…
Nam się w życiu powiodło. Spędzamy czas wśród książek, płyt, obrazów. Ale ktoś musi na to pracować. Zawsze staram się o tym pamiętać. To wszystko dzięki trudowi tych szarych, prostych ludzi, którzy całe życie popychają i popychają…
Ale ale… gratuluję kultowej książki. Pomimo wrodzonego skąpstwa nabędę egzemplarz aby z drżeniem poprosić o autograf.
Szanowny Panie,
za gratulacje dziękuję. Nie bardzo jednak jest czego gratulować. Przekonałby się Pan o tym bardzo szybko, ale wówczas byłoby już za późno. A przecież te bilety Narodowego Banku Polskiego można obrócić na produkty znacznie bardziej wartościowe i kulturotwórcze. U nas te sklepy są czynne całą dobę. Nie wiem, jak w Warszawie…
Więc na adres wskazany w mailu do: wieslawkot@wp.pl chętnie Panu prześlę tę ryzę papieru pociągniętą farbą drukarską. Kamień spadnie mi z serca, gdy okaże się, że zrobiłem w bambuko o jednego niewinnego człowieka mniej.