Rozmowa z Romkiem Rogowieckim o filmie „Sztuka kochania” w Radiu Dla Ciebie wyglądała mniej więcej tak:
– Wiesiek dane z box office’u pokazują, że „Szuka kochania” o Michalinie Wisłockiej był u nas najchętniej oglądanym filmem w końcu stycznia i niebawem bez problemów zdobędzie milion widzów.
– Jakoś się nie dziwię. Nasza widownia reaguje prawidłowo. I jest bardzo zainteresowana, gdy na ekrany trafiają nie kolejni bohaterowie, którzy polegli w malowniczych okolicznościach, lecz nasi wybitni rodacy, którzy pomagali Polakom żyć – w możliwie dobrym zdrowiu i samopoczuciu. Niedawno mieliśmy niezły film o profesorze Relidze. Warto przypomnieć, że obraz Łukasza Palkowskiego „Bogowie” o profesorze Relidze obejrzało w sumie ponad 2 miliony kinomanów.
– Słyszy się, że film o Wisłockiej z Magdaleną Boczarską jest – powiedzmy – dość pikantny. Ale film, który za chwilę będzie na naszych ekranach, zatytułowany „Ciemniejsza strona Greya” też jest ponoć pikantny. Czy na Wisłocką i na Greya pójdzie ta sama widownia?
– Przypuszczam, że wątpię, jak mawiał pan Piecyk z felietonów Wiecha. Historie o Greyu i jego panience to erotyzm dla Koła Gospodyń Wiejskich, niczego paniom gospodyniom nie ujmując. W filmie o Wisłockiej chodzi o coś innego. To jest opowieść o tym, jak sferę erotyki traktowano w PRL-u, w takim dziwnym kraiku, gdzie ludność żyła pod ciśnieniem dwóch ideologii: marksistowskiej i katolickiej. One były z gruntu sprzeczne we wszystkich niemal dziedzinach, ale w co najmniej jednej były zadziwiająco zgodne – w tym mianowicie, że życie seksualne społeczeństwa powinno być bardzo ściśle kontrolowane, rozliczane, reglamentowane, że łapę powinny trzymać na nim twardo Kościół i państwo jednocześnie.
– No tak, ale ani Kościół, ani państwo jakoś nie bardzo rwało się do tłumaczenia wyznawcom i obywatelom, co właściwie z tym całym nieszczęsnym seksem począć. Czym się to je.
– Otóż to. Obie te instancje robiły co mogły, aby wszystko, co związane z szóstym przykazaniem zepchnąć w sferę półmroku, domysłu, intuicji. To znaczy w praktyce chodziło o to, aby chłopcy – jak to bywało u nas od zawsze – dowiadywali się, do czego służy to, co noszą w portkach od kolegów przy trzepaku. A dziewczęta miały pojmować to czy tamto z szeptanych informacji, pochodzących od starszych koleżanek, które też dowiadywały się tego co niezbędne od starszych koleżanek. I ten refren w filmie o Wisłockiej nieustannie powraca: zepchnąć cały ten seks z pola widzenia, zamilczeć udawać, że czegoś takiego nie ma tak długo, jak tylko się da. W filmie raz po raz powtarzają to zgodnych chórem: sekretarze partii, księża, wydawcy, lekarze, właściwie wszyscy.
– I na to wszystko ta Wisłocka ze swoim manifestem. Co to był za manifest.
– Bardzo prosty i jak na dzisiejsze czasy dość oczywisty: człowieku, zdaj sobie wreszcie sprawę, że jesteś istotą seksualną. Że takim chciała cię mieć natura, ewolucja, czy co tam jeszcze – jak głoszą partyjni. I takim chciał cię mieć Pan Bóg, który cię stworzył, jak głoszą księża z ambon. Więc – nie działaj wbrew naturze ani wbrew Panu Bogu. Tylko – po pierwsze: przyjmij do wiadomości, że jesteś tą istotą seksualną, nie próbuj tego przemilczeć czy marginalizować. A po drugie: naucz się tę swoja seksualność obsługiwać zgodnie z tym, jak tę seksualność w tobie zaprogramowała ewolucja czy Pan Bóg, jak wolisz.
– Wisłocka w filmie powtarza zresztą raz po raz, że jej książka to nic innego, tylko instrukcja obsługi tych popędów, które w nas drzemią.
– I czy tego chcemy, czy nie, będą musiały znaleźć ujście. Problem w tym, by nauczyć się je kontrolować, by to wszystko poszło w jakąś sensowną rynnę. Jakoś nikt nie ma nic przeciwko temu, by wydawać poradniki, jak człowiek powinien obsługiwać własny mózg, jak obsługiwać żołądek, czyli jak się odżywiać, jak się troszczyć o oczy, wątrobę i trzustkę, jak pielęgnować ścięgna, żeby za wcześnie nie dopadł nas reumatyzm. Za to wszystkie instancje publiczne i prywatne są bardzo przeciw temu, aby ktoś przystępnie, krok po kroku instruował, do czego służy atrybut damski i atrybut męski. A przecież Wisłocka w filmie powtarza, że jej nie chodzi o publikowanie jakiegoś śliskiego soft porno pod płaszczykiem felietonów drukowanych w „Przyjaciółce” , a potem zebranych w książkę „Sztuka kochania”. Jej chodziło o to, by wykazać, iż jeżeli będziesz umiał się odpowiednio posługiwać tym, czym i tak będziesz się posługiwał, tylko w ciemno na łapu capu, to po prostu będziesz szczęśliwszy.
– Wisłocka mówi w filmie do pewnego wysoko postawionego księdza, że jej chodzi o to, by ludzie po prostu się nie zdradzali. No tak, ale jednocześnie widzimy, że ona sama przez całe lata żyje w trójkącie.
– Tak, ale tez film tłumaczy dlaczego. Po prostu pożycie z mężem się nie układało. Nie było miedzy nimi erotycznej chemii. W łóżku przyjemności żadnej albo niewielka. W tej sytuacji Michalina decyduje się tolerować fakt, iż jej mąż znajduje przyjemność w pożyciu z „tą trzecią”. I tak sobie żyją pod jednym dachem. Zgoda, mocno to dziwaczne. Ale znowu nie tak bardzo, jeżeli sobie człowiek uświadomi, jak takie sprawy przyjęło się u nas regulować. A u nas przyjęte i tolerowane jest, że jak żonie czy mężowi przyjemności w małżeńskim łożu za mało, to bierze sobie kochankę lub kochanka. Czasem o tym kochanku czy kochance ta druga strona wie albo się domyśla, ale milczy, dla dobra związku, dla dobra dzieci.
– Znowu – wszystko odbywa się w moralnym półmroku.
– Znowu – to jest kwestia krzywdy, bycia zdradzanym, ignorowanym, nieszanowanym. I pytanie: czy naprawdę lepsze jest zdradzanie współmałżonka przez całe lata, ale po cichu, niż półjawne dzielenie się nim z „tą trzecią”? No, nie wiem, nie wiem…
– W każdym razie film o Wisłockiej stawia sporo pytań. On się wprawdzie rozgrywa w latach 70., ale te pytania chyba się nie zestarzały.
– Na pewno o wiele bardziej warto zastanowić się nad nimi niż stracić dwie godziny na beznadziejnej ramocie o Christianie Greyu i jego panience.