Stanisław Lem „Głos Pana”

Stanisław Lem „Głos Pana”:

Raczej esej niż powieść z 1967 roku na temat możliwości porozumienia się z istotami pozaziemskimi. Po prostu zarysował skalę trudności. Niby tylko tyle, ale…
Cytaty:

… podług Hogartha ludzkość jest garbusem, który, dla niewiedzy o tym, że można garbatym nie być, od tysięcy lat poszukuje znamion wyższej konieczności w swoim garbie, ponieważ gotów jest na każdą wersję oprócz takiej, że kalectwo to jest przypadkowe po prostu, że nikt go nim z rozmysłu wyższego nie obdarzył, że ono najzupełniej niczemu nie służy, bo tak właśnie ustaliły rzecz skręty i uchyłki antropogenezy.

Nie jestem w stanie pojąć, czemu na drogi publiczne nie wpuszcza się ludzi pozbawionych prawa jazdy, natomiast na półki księgarskie mogą się dostawać w dowolnej ilości książki osób pozbawionych przyzwoitości – że nawet nie wspomnę o wiedzy. Inflacja słowa drukowanego spowodowana jest, zapewne, wykładniczym wzrostem liczby piszących, ale w równej mierze – polityką edytorską. Dziecięctwem naszej cywilizacji był stan, w którym czytać i pisać umiały tylko osoby wybrane, rzetelnie wykształcone, i podobne kryterium działało też po wynalezieniu druku, a jeśli nawet wydawano dzieła głupców (czego uniknąć całkowicie chyba niepodobna), to ich ogólna liczba nie była astronomiczna jak dzisiaj. Obecnie w zalewie tandety tonąć muszą publikacje cenne, ponieważ łatwiej jest odnaleźć książkę wartościową wśród dziesięciu kiepskich, aniżeli ich tysiąc w milionie.

Od czterdziestu lat wiadomo, że różnica pomiędzy szlachetnym, prawym człowiekiem a zwyrodnialcem maniakalnym sprowadzać się może do przebiegu kilku pęczków białej substancji mózgu i że ruch lancetu, który w okolicy nadoczodołowej uszkodzi pęczki, może obrócić wspaniałego ducha w obleśną kreaturę. Lecz jak ogromny odłam antropologii – nie mówiąc nawet o filozofii człowieka – nie przyjmuje tego stanu rzeczy do wiadomości!

Mit o naszym poznawczym uniwersalizmie, o naszej gotowości odebrania i zrozumienia informacji całkowicie – przez jej pozaziemskość, nowej – trwa niezwzruszony, chociaż, otrzymawszy posłanie z gwiazd, zrobiliśmy z nim nie więcej, niżby zrobił dzikus, który, ogrzawszy się u płomienia podpalonych dzieł najmędrszych, uważa, że doskonale owo znalezisko wykorzystał!

Z przesadą niezbędną dla uwyraźnienia mojej myśli powiem, że w trakcie prac (trudno mi powiedzieć, kiedy dokładnie się to stało) zacząłem podejrzewać, iż „gwiazdowy list” stawał się dla nas, którzy usiłowaliśmy go rozłamać, rodzajem psychologicznego testu skojarzeń, szczególnie skomplikowanego testu Rorschacha. Tak bowiem jak badany, który myśląc, że dostrzega w barwnych plamach anioły lub ptaki złowróżbne, naprawdę dookreśla niewyraźność ukazanego tym, co mu „w duszy gra” – i my usiłowaliśmy za zasłoną niepojętych znaków ustalić obecność tego, co w nas samych przede wszystkim tkwiło.

Nie doceniamy tego, jakie mnóstwo naciągaczy i pomyleńców zaludniło obszary stanowiące przejście pomiędzy nauką współczesną a szpitalami psychiatrycznymi.

… wypoczynek budzi we mnie, jako pierwszą reakcję, wyrzuty sumienia za marnowanie czasu.

Stało się jednak, że nieznany nadawca popełnił fatalne faux-pas, bo przysłał list bez wstępów, bez gramatyki, bez dykcjonarza – ogromny list, utrwalony na bez mała kilometrze wstęg rejestracyjnych. Kiedy się o tym dowiedziałem, pierwszą moją myślą było, że albo list nie został przeznaczony dla nas i znaleźliśmy się – czystym przypadkiem – na linii sygnału między dwiema „rozmawiającymi” cywilizacjami, albo też był przeznaczony dla wszystkich takich cywilizacji, które, przekroczywszy pewien „próg wiedzy”, zdolne są zarówno odnaleźć trudno wykrywalny sygnał, jak i rozłamać jego znaczenie.

Lecz najosobliwszą rzeczą była biblioteka podręczna. Ten, kto ją kompletował, był zupełnie pewien, że książki są tymwięcej warte, im więcej kosztują.

Gdybyśmy żyli bilion razy wolniej i o tyleż dłużej, gdyby sekunda odpowiadała w owym wyobrażeniu całemu stuleciu, zapewne uznalibyśmy kontynenty globu za procesy, ujrzawszy naocznie, jak bardzo są zmienne: poruszałyby się bowiem przed nami nie gorzej aniżeli wodospady czy morskie prądy. A gdybyśmy znów żyli bilion razy szybciej, uznalibyśmy wodospad za rzecz – gdyż przedstawiałby się nam jako coś wysoce nieruchomego i niezmiennego.

Uważałem, że gwiazdowy kod nie określa ani „plazmatycznego mózgu”, ani „maszyny informacyjnej”, ani „organizmu”, ani „zarodka”, ponieważ wyznaczony przezeń obiekt w ogóle nie figuruje w kategoriach naszych pojęć, że to jest plan kościoła przesłany australopitekom, biblioteka udostępniona neandertalczykowi. Uważałem, że kod nie był przeznaczony dla cywilizacji stojącej na tak niskim szczeblu rozwoju jak nasza, i że nie zdołamy przez to niczego z nim sensownie począć. Nazywano mnie za to nihilistą, a Wilhelm Eeney donosił swym mocodawcom, że sabotuję Projekt – o czym dowiedziałem się mimo nieposiadania własnej sieci podsłuchowej.

… może zachodzić taki związek informacji właściwej i jej materialnego nośnika, kiedy bowiem otrzymujemy niewielki, błękitny, przepojony subtelnymi perfumami liścik od kobiety, raczej nie spodziewamy się znaleźć w nim steku przekleństw albo schematu sieci kanalizacyjnej miasta. O tym, czy związek może zachodzić, jak i o tym, czy posiada on jakieś specjalne znaczenie, decyduje zazwyczaj kultura jako miejsce, w którym zachodzi nawiązanie łączności.

Autorzy nibynaukowych bajek dostarczają publiczności tego, czego ona pragnie: truizmów, obiegowych prawd, stereotypów, dostatecznie przebranych, udziwacznionych, aby odbiorca mógł jednocześnie pogrążać się w bezpiecznym zadziwieniu i pozostać nie wytrąconym ze swojej życiowej filozofii.

Radość ojca, wywołana tym, że jego dziecko podobne jest do niego, nie ma żadnej racjonalnej wartości, zwłaszcza gdy ojciec to osobnik tuzinkowy…

Rozpoczyna się wielkie rozmrowienie, skoro został przekroczony – nikt nie wie dokładnie, kiedy – próg, za którym zapas nagromadzonej wiedzy już nigdy nie zostanie ogarnięty przez jakikolwiek pojedynczy umysł.

Pamiętam, jak wiózł mnie raz pewien znakomity filozof, który przyznawał się do solipsyzmu, i opona mu siadła. Przerwawszy dyskurs na temat feerii złudzeń, jaką wszelki byt stanowi, zabrał się zupełnie zwyczajnie, stękając nieco nawet, do windowania wozu, wytaczania koła rezerwowego, a ja patrzyłem na to z dziecinnym zadowoleniem, jakbym ujrzał Chrystusa zakatarzonego.

Otóż my, na naszym szczeblu rozwoju, możemy być dla Kogoś – mrówkami. Poziom solidarności niekoniecznie musi obejmować – ze stanowiska owych istot – takie planetarne pełzaki jak my.

Jeśli cywilizacje mówią do siebie różnymi językami, a ich rozwojowe różnice są znaczne, w najlepszym razie ci, co są „mniej wiedni”, wyekstrahują z otrzymanego komunikatu to tylko, lub prawie tylko, co jest w nim fizykalne (lub naturalne, to wszystko jedno). Nic więcej nie pojmą. W samej rzeczy, przy dostatecznej rozpiętości międzycywilizacyjnej te same pojęcia, jeśli nawet funkcjonują w obu kulturach, znaczą rzeczy najzupełniej odmienne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *