Amerykańsko-rosyjska koprodukcja. Co widać – mocne momenty wizualne. Gorzej z fabułą. Klamra wspomnieniowa, narracja zza kamery. „Wróg u bram” miał jakiś pomysł. Tu – nic.
Obrona budynku nie do obrony – on zabezpiecza przeprawę posiłków przez Wołgę. Mieszkańcy Stalingradu, którzy nie opuścili swoich domów, mimo iż te są na linii frontu i przechodzą z rąk do rąk. Na ścianie wśród portretów rodzinnych obraz z Leninem, oczywiście największy.
Rosjanie jak na filmach radzieckich: przerost „świętego oburzenia” i emocji nad myśleniem. Tak kręcą, bo myślą, że dzięki temu lepiej wypadną. Ale w oczach Zachodu – raczej nie.
Trochę dziwactw. Żołnierz, który uchodzi za niemowę, okazuje się znanym tenorem. Niemiecki kapitan odwiedza i zakochuje się w rosyjskiej dziewczynie. Mimo, że nie znają nawzajem swoich języków.
Motyw wizualny – ta fontanna z kręgiem dzieci. Była i w innych filmach.
W ostatniej sekwencji Rosjanie proszą o wsparcie ogniowe – na budynek, w którym siedzą oni i Niemcy. Telegrafista mówi: „Wsjo!” Po chwili swoi rozwalają budynek i grzebią żołnierzy.