Myślą wracamy jeszcze na puste plaże:
W Dziwnowie oglądamy Aleję Gwiazd Sportu. Medaliony, stylizowane autografy itd. Miło zobaczyć wspomnienie Haliny Konopackiej. Wobec tego, czego ta dama dokonywała w sporcie przed wojną, bledną nasze medalistki. Wszystkie i razem wzięte. Niepokojące jest to motto całej alei sygnowane podpisem Kusocińskiego. Brzmi jakoś niewiarygodnie. To był prosty syn ogrodnika, uczyć się nie lubił, zwiewał z lekcji, kiedy tylko mógł. A tu takie aforyzmy…:
Za to bardzo wiarygodnie brzmi cytat z trenera Górskiego. Jeśli ma się w uszach jego słynne wypowiedzi. Zaczyna się od tradycyjnego „Mnie się wydaje…”, ale w realu brzmiało to „misiwydai” (lwowiak przecież):
I dalej. W Resku bardzo elegancki sklep „Alkohole na prezent”. Oferuje dziesiątki możliwości interesującego zapakowania butelki. Na szybie wystawowej propozycja militarna:
W tym cichym miasteczku wszystko jest po trochu urocze tej ciepłej jesieni. Z najczęściej wygrzewających się na słoneczku zwierząt natykałem się na koty, motyle i bąki:
Miło potrafi być nawet na cmentarzu. Oto zmarł leśnik i tak mu umajono mogiłę. Wprawdzie obok rosną naturalne sosenki, ale gdzie tam tym naturalnym do blaszanych. I to jeszcze pociągniętych sreberkiem:
A tym hasłem pocieszał się inny obywatel miasteczka w fazie zejściowej. Bo – na przykład – moja dusza ciągle szamocze się, biedactwo, w niewoli:
W miejscowym urzędzie pracy nawet nie obiecują, że komuś załatwią pracę. Oni tylko „obsługują” bezrobotnego. Cokolwiek by to miało znaczyć:
Jak rok temu, udałem się z pielgrzymką do miejscowości Łagiewniki (pod Reskiem). A tam te same pogodne malowidła naścienne. Cała galeria:
Choć pejzaż dookoła niezbyt. Głownie opuszczone stajnie popegeerowskie w stanie skrajnego zapuszczenia. Zwiedzałem. W jednej z nich coś, czego właściwie nie powinno tam być – schody do nieba:
Na stajniach zabytkowe tablice z bezlitosnymi zakazami. Nie ma co ukrywać: zdarzały się zapewne w najwyższym stopniu karygodne przypadki wjeżdżania traktorami do stajni i podobne ekscesy. Może dlatego PGR-y poupadały?:
Wreszcie element jesiennego smuteczku. Niewiele jest rzeczy równie przygnębiających jak zapomniana tablica ogłoszeniowa przy ogródkach działkowych, jesienią:
Na koniec cytat. Już dawno nie widziałem tak oryginalnego cytatu. Ale cytujący był wyjątkowo sumienny. Wszystko, co wyczytał u innego autora, starannie umieścił w cudzysłowie:
I jak tu się dziwić, że wracając nocą z tych nostalgicznych rejonów uległem głębokiemu zamyśleniu. Jechaliśmy przez Szczecin na Gorzów i dalej do Poznania. W pewnym momencie Dorota mówi, że nie bardzo jej się zgadzają napisy przy drodze. Nie zwracałam na to uwagi, może kupiła mocniejsze piwko? Ale po chwili i mnie napisy przestały się zgadzać. Byliśmy zaledwie sto kilometrów od Berlina.
Lektura.
Kazimierz Koźniewski, „Słownik swoich i obcych”:
Czytam to bez większych nadziei. Koźniewski (1919-2005) był publicystą „Polityki”, ale z tych gorszych. Kiedy zmarł IPN ujawnił, że Koźniewski od lat 40. gorliwie donosił do UB na środowisko literackie i dziennikarskie. Był jednym z bardziej aktywnych kapusiów, pisywał chętnie na ochotnika. Zrobił się wokół niego – choć już nie żył – mały szum.
Ten jego alfabet to nic szczególnego. Często określa się w nim mianem „państwowca”. Cóż, przyszli urzędnicy państwowi, kazali donosić, to „państwowiec” wykonywał polecenia.
I jeszcze jedno – zdeklarowany wróg alkoholu. Cóż, kto nie pije…
Więc tylko jakieś kawałeczki:
Kiedyś, bardzo dawno temu, koniec lat pięćdziesiątych, Zygmunt wydrukował w naszym tygodniku artykuł krytycznie oceniający sławny berliński teatr Brechta – który to teatr właśnie odwiedził Warszawę. Roman Szydłowski, krytyk teatralny „Trybuny Ludu”, przyniósł do „Polityki” polemikę z artykułem Kałużyńskiego. Tekst Szydłowskiego ukazał się, ale gdy go przeczytaliśmy, włosy nam stanęły na głowie! Był pełen iście karczemnych wyzwisk pod adresem Kałużyńskiego, w oczywisty sposób deprecjonujący polemikę. Tak się na innych nie napada! Nie wypada! Lecz oto Szydłowski przyleciał z dziką pretensją: ja tego tak nie napisałem! I co się okazało: Zyzio, gdy polemiczny artykuł był już na maszynach, poszedł do drukami i wpisał parę wyzwisk pod własnym adresem – słusznie mniemając, że w ten sposób obniży powagę krytykującego go tekstu. No to zrobiła się wielka awantura! Kałużyński z trudem ostał się w „Polityce”, redakcji żal było jednak rezygnować z jego świetnego pióra.
O Julianie Krzyżanowskim:
Tak się zdarzyło, że byłem u niego, gdy zdenerwowany wrócił akurat ze swego uniwersyteckiego wykładu. Zdenerwowany, ale i jakoś rozbawiony, bo kiedy miał słuchaczom mówić o Adamie Mickiewiczu – po prostu i zwyczajnie zapomniał nazwiska Mickiewicza. Oczywiście nadrabiał to znakomicie, mówił o „autorze «Pana Tadeusza», o „naszym wieszczu”, o „autorze «Dziadów»„ , mówił rozmaicie, ale ani razu nie mógł sobie przypomnieć tego najważniejszego: Mickiewicza! I dopiero gdy skończył wykład i zszedł z katedry… Mickiewicz! Oczywiście Mickiewicz!
Janusz Przymanowski za honoraria uzyskane za „Czterech pancernych i psa” buduje sobie willę w warszawskiej alei Lotników – zresztą nie opodal willi generała Jaruzelskiego, co też charakterystyczne – a w kilkanaście lat później Andrzej Szczypiorski, za honoraria zarobione za granicą za swą powieść „Piękna pani Seideman”, odkupuje od Przymanowskiego tę jego willę. Oto dzieje polskiej literatury współczesnej przedstawione w największym skrócie.