Skoczyliśmy z głupia frant na Pałuki, bo po tygodniu szastania się po mieście i plaszczenia tyłka w fotelu można dostać amby. Pogoda bajeczna – indiańskie lato.
Niestety, wyjazd udany średnio, bo na taki sam pomysł wpadły tłumy. Chcieliśmy się na Lednicy przeprawić na wyspę, gdzie, być może, Mieszko włączył nas do ówczesnej unii europejskiej. Ale po pierwsze trzeba byłoby strasznie długo czekać na wolne miejsca na promie, a po drugie jedno z nas nie spełniało warunków postawionych w punkcie siódmym regulaminu:
Musiało nam wystarczyć to, że Dorota zrobiła sobie zdjęcie z ulubioną rzeźbą prasłowiańską (Dorota z lewej):
A ja obejrzałem sobie poczet wybitnych gości, którzy nawiedzali to miejsce. Nie wszystkich znałem. Na przykład ten facet, którego bytnością Lednica chlubi się od roku 1976 do dziś. Twarz niby znajoma, ale…:
Poza tym na Lednicy niewiele nowego (zresztą od tysiąca lat). Woje i toi-toje:
W Gnieźnie mieliśmy niewiele więcej szczęścia. Do jednego lokalu nie chcieli mnie wpuścić. Widocznie oglądali „Misia”:
Drugi miał na ekspozycji interesujące pastisze haseł z lat 50., ale był zamknięty:
Może dlatego, że Gniezno żyje już Wielkanocą. Na balkonach pojawiły się pierwsze pisanki:
W Biskupinie przed Muzeum nad wiadomym jeziorem ścisk był taki (festyn archeologiczny), że po bilety trzeba by było stać co najmniej godzinę. A nie było koników. Cóż, mieszkańcom Poznania, Gniezna, Bydgoszczy i okolic tak obrzydła cywilizacja, że drzwiami i oknami pchali się do zagrody sprzed trzech tysięcy lat. Nie bacząc na ostrzeżenia, że pod prasłowiańską chałupą może ich rozjechać pociąg:
Potem Wenecja. Ale żadnej gondoli, mandolinistów, nad jeziorem samotny wędkarz kiwa się (choć nie było wiatru) nad pustymi podbierakami. Dwie stare ciuchcie wąskotorowe, bo muzeum. Śmierć z nudów:
Bardziej obiecująco było w pobliskim miasteczku z Dzikiego Zachodu:
Lekko nie pasowało mi tylko, że na budynku z napisem „Sheriff” był też napis Coca-cola”. No, i te amerykańskie nieuki musiały strzelić ortografa na szyldzie usług fotograficznych:
Ta nieustanna ucieczka w przeszłość skłoniła Dorotę do zrobienia następnego zdjęcia. Podobno bardzo do siebie pasujemy:
W Bydgoszczy nastroje wcale nie lepsze. Panie z mojego ulubionego wyznania religijnego oczekiwały przy stelażu z literaturą na osoby ciekawe przyszłości własnej i świata, ale – zdaje się – czekały na próżno:
Może dlatego, iż obrały posterunek pod (byłym?) hotelem Savoy. Owszem, hotel mocno podupadł, co widać po szyldzie. Czy to jednak znaczy, że powinien przechodniom przywodzić na myśl koniec świata, sąd itd.?:
Generalnie jednak Bydgoszcz nasyciła nas sztuką. Pierwszą zapowiedzią tych przeżyć była rzeźba zbiorowa przed tymże Savoyem. Przedstawiała grupę kamiennych głów z głazami umieszczonymi na tychże głowach. Pomyślałem: Stoneheads. Pomyślałem: to zapewne odpowiedź Bydgoszczy na Stonehenge pod Salisbury:
Cdn.
King’s Singers śpiewają Beatlesów. Rozpisane na głosy, na chórki. Można i tak. Pytanie: co by było, gdyby Beatlesi śpiewali te same melodie w tej samej manierze w roku 1962, 63? Zamiast się wydzierać jak w „Twist and Shout”?
Kiedy jacyś nasi nowi Novi Singers zamiast tłuc Szopena zaśpiewają „Białego misia” i „Żółty jesienny liść”?
Słucham (po raz stutysięczny) w piosence „Back to The USSR”, jak bitels śpiewa do rosyjskiej dziewczyny: „Take me to your daddy’s farm”. Czyżby oni naprawdę nie słyszeli, jak działa instytucja kołchozu?:
Jak ktoś ma tak rozbudowane nazwisko, to pseudonim musi mieć krótszy. Więc nie: Brian Peter George St. John le Baptiste de la Salle Eno. Lecz: Brian Eno. Twórca nurtu ambient. Zamiast utworu harmonicznego – plamy dźwięku. Płyną poza czasem. Na płycie „Small Craft on a Milk Sea” (2010) też. Dochodzi do tego, że muzyka jest niezauważalna jak szum windy:
Rod Stewart „The Best of The Great American Songbook”. Piosenkarz zapewne nagrywa kolejne tomy amerykańskiego śpiewnika. To działalność chwalebna, ale odrobinę jałowa. Bo wszystkie te pamiętne piosenki w jego wykonaniu posiadają to samo poprawne wykonanie, stosowną, wystylizowaną aranżację. A tymczasem ich siła polegała na tym, że swego czasu wykonywali je artyści nowi, często niedouczeni, niewprawni. Piosenki były chropowate, ale przebojowe, nowe, rewolucyjne. A tu zostały zaaranżowane po jeden strychulec, na elegancki dancing. Straciły całą odrębność. Ot, miłe melodyjki, jedna za drugą. Poprawne, ale trudno rozróżnialne. I to mają być kawałki, które rozbudzały wyobraźnię słuchaczy na całym świecie?: