Pogodę Bozia dała nienajgorszą dzisiaj:
Kierowcy parkujący pod lasem zdradzają poczucie humoru:
Ale lato i tak umiera. Jak ten świerszcz na ścieżce:
A przecież sezon biesiadno-czytelniczy za lidlem na Wildzie trwa w najlepsze:
Spotykają się tu nawet sybaryci i koneserzy (uwaga: zdjęcie zawiera lokowanie produktu!):
I bezinteresowne piękno. Zegar słoneczny z Zamku Książąt Pomorskich. Z hasłem, którym piastowski Szczecin kieruje się od pokoleń:
Koniec odsłuchiwania kryminału autora islandzkiego Arnaldura Indridasona (przepisuję po jednej literce) „Zimny wiatr” (u nas 2013):
Wziąłem się za to, bo cała ta skandynawska szkoła kryminału święci najwyraźniej boom. Może trafię na nowe, urzekające zjawisko? I kicha.
W Reykjaviku ktoś zadźgał nożem nastolatka, syna Tajki i Islandczyka. To może być punkt wyjścia do rozważań w kwestii chcianej i niechcianej imigracji taniej siły roboczej. I jest. Z tym, że z powieści dowiadujemy się tyle, że Islandczycy chcieliby mieć roboli i sprzątaczki, które pracują pół darmo, ale nie chcieliby brać sobie na głowę kłopotu, jaki wiąże się ze sprowadzaniem ludzi ogromnie odmiennej kultury. Ale to ćwiczy coraz więcej krajów, np. Niemcy z Turkami i to od dawna. Za mankamenty asymilacji należy winić obie strony, bo tu islandzki nacjonalizm, a tu tajski izolacjonizm. Ale to mądrości obiegowe.
W powieści nie lepiej. Charakterów żadnych (oficer prowadzący oczywiście rozwiedziony, z niepoukładanym życiem osobistym, ale tu zieje nudą). Zamiast akcji procedura: ten dzwoni do tego, tamten do tamtego. To tak jak bym ja zaczynał, że usiadłem, włączyłem komputer, kliknąłem Worda itd. zamiast mówić, co – ewentualnie – mam do powiedzenia.
A tu się okazuje, że ten Arnaldur Indridason jest teraz najczęściej czytanym pisarzem islandzkim. I to od lat. Patrzcie państwo!
Z tego, co czytam, Trio Marcina Wasilewskiego jest w tej chwili najlepiej – obok Stańki – rozpoznawalnym polskim zespołem na Zachodzie. Oni sami często Stańce towarzyszyli. Ja wiem z tego tylko tyle, że fortepian brzmi tu, jak by krople deszczu kapały w dżdżysty dzień. Takie: „o szyby deszcz dzwoni…”. Płyta „Faithfull” (2011):
Jeżeli chodzi o Arnaldura Indridasona, to trafił Pan na jego kryminał schyłkowy, kiedy już tylko odcinał kupony od wcześniejszego sukcesu. Polecam najbardziej znaną powieść „W bagnie” (potem ewentualnie jeszcze „Głos” i „Jezioro”). Kolejne (w tym „Zimny Wiatr”) to jak filmy średniego Pasikowskiego („Reich” czy „Słodko-Gorzki”) w porównaniu z Psami. W końcu, jak zabrakło mu konceptu co do nowych przygód głównego bohatera Erlendura, zaczął pisać takie „spin-offy”, czyli historie, gdzie głównymi bohaterami są współpracownicy, czyli dotychczasowe postacie drugoplanowe. W ostatniej (jak dotąd) powieści poszedł już nawet w głęboki prequel, do lat 60. W sumie podobny schemat jak u Jo Nesbo, tylko tamtem jako tako trzyma poziom.
Swoją drogą taki islandzki pisarz kryminałów ma problem, żeby wymyślić jakąś wiarygodną historię – nie napisze przecież o korupcji, gangach czy „seryjnym samobójcy”. Także tylko w kółko musi międlić przemoc domową, zaginięcia w górach czy na morzu i ewentualnie jakieś kazirodztwo. Całe szczęście, że tam podobno teraz przestępczość zorganizowaną organizują Polacy – będzie temat.
Zazdroszczę Panu orientacji w temacie. Ja skaczę po łebkach. Skubnę tu, skubnę tam. I, oczywiście, mowy nie ma o szerszym spojrzeniu, porównywaniu okazów, mierzeniu lepszych i gorszych faz pisarza itd. Zresztą nie zajmuje mnie to aż tak bardzo. Te przebiegi fabularne w kryminałach bywają dość podobne. A co podobne, to nuży. Jak dla mnie z jednym wyjątkiem, za to idiotycznym: kryminału PRL-owskiego. Mógłbym tę głupiznę czytać non stop, bez snu, bez jedzenia. Tylko, że to nie ma nic wspólnego z walorami tego pisarstwa, za to wszystko z moją osobistą szajbą.
Poza tym – kiedy czytam takie historie, najmniej mnie obchodzi, kto zabił, a najbardziej ta wartość dodana, jaką dawał w powieści skandynawskiej choćby Mankell. Te wszystkie neurozy i przejawy zezwierzęcenia, jakie czają się pod warstwą ustabilizowanego ładu i dobrobytu. Skąd się to bierze, czemu nie jest wykrywane w porę itd. Podobnie w przypadku „Czerwonego gardła”, o czym Pan pisał. O udziale Norwegów w hitlerowskich planach podbojów dowiedziałem się więcej z Pańskiej notki niż z całej powieści. A za czasów niespokojnej młodości napisałem dla chleba na filologię norweską pracę wieńczącą studia o Hamsunie. I coś tam zostało.
Tylko mam takie wrażenie, że nastąpił tu pewien pakt autora z czytelnikiem: nie chce ci się czytać o czymś poważnym, nie utrzymasz uwagi, nudzi cię to? To ja ci to wszystko zapakuję w historyjkę w trybie harcerskim – będziesz szedł po śladach mordercy, w akcji będzie parę zwrotów, żebyś nie przysnął i sam nie wiesz kiedy, jak łykniesz takie ABC problemu. Nie obawiaj się, nie przekarmię cię! I już mamy czytelnika dla naszej historii!
Nie jestem pewien, czy chciałbym w to wchodzić.
I jeszcze jedno: nerwica, którą stwierdzam u siebie i u innych konsumentów. Jak czytam książkę, to tylko częściowo jestem myślami przy niej. Bo część uwagi zawsze koncentruje się wokół książek, których nie czytam, a powinienem. Z pewnością powinienem czytać raczej tamte niż tę, którą mam właśnie przed sobą. Ta szajba jest nieuleczalna. A stosy rzeczy nieprzeczytanych piętrzą się w komputerze i obok fotela.
Pozdrawiam z wariatkowa.
Bardzo ciekawe co Pan pisze nt tego paktu. Że niby „bawiąc uczy – ucząc bawi”. Tylko mi się wydaje, że tu równie istotne jest, to żeby jakoś się to powieści od siebie różniły, skoro tak naprawdę i Nesbo i (bardziej Indridason) piszą cały czas tę samą historię. Więc mamy tu trochę okupacji, tam trochę o wojnie na Bałkanach, tu o rosyjskiej mafii, tam o Kongo. Żeby potem czytelnikowi się wydawało, że przeczytał coś nowego. Taki Nesbo pewnie wie o tych sprawach niewiele więcej niż my, tylko coś tam przeczytał na szybko zanim usiadł do pisania. Ale robi to potem wrażenie solidnego przygotowania.
A ta moja orientacja w temacie dotyczy tak naprawdę tych dwóch autorów, którymi był Pan łaskaw się zainteresować. Czytam jeszcze Yrsę Sigurdardottir, też z Islandii (ta w przeciwieństwie do Indridasona stosuje pisarską dwójpolówkę i dla odświeżenia ostatnio od kryminałów odbija w horror). Innych Skandynawów nie znam, nawet Larssona nie czytałem.
Właśnie siedzę na kawie nieopodal empiku, gdzie byłem zerknąć na ofertę. I, oczywiście, stwierdziłem stosy literatury kryminalnej, której nie widziałem podczas ostatniej bytności. To jest nie do ogarnięcia, nawet dla pasjonatów zajadłych. Poza tym, gdyby ktoś to łykał garściami, to tym bardziej by mu się porąbało gruntownie. Jak mnie się rąbią filmy. Ot, pamiętam scenkę, urywek dialogu, ale nie umiem tego dokleić do reszty. Albo – tego aktora widziałem, znam twarz, nawet się interesująco pokazał. Ale gdzie? Oczywiście, wszystko można zaraz sprawdzić w necie, nie ma tragedii. Ale prowadzi nas to do konkluzji, że w miarę sensownie jesteśmy w stanie uprawiać swoją działeczkę (która i tak co roku się nieco zmienia), a reszta to buszowanie w labiryncie. Zresztą tak bywało i na setki lat przed internetem.
Ale z drugiej strony, jak człowiek nie poczyta, nie obejrzy, nie posłucha, to po pewnym czasie staje się homo unius libri – w tym gorszym znaczeniu. Przeczytał jedną książkę i już wie wszystko. Bardzo często takich spotykam. Rozmowa jest trudna i najszybciej jak mogę, weksluję ją w stronę pogody. To zresztą zdrowa samoobrona organizmu: muszę wiedzieć coś pewnego, bo inaczej zwariuję. Więc lepiej wiedzieć mniej, znać jeden punkt widzenia. To daje poczucie orientacji, stabilizacji. Jakbym musiał w swoim niezbyt fleksybilnym łbie pomieścić więcej punktów widzenia, to by mnie odwieźli w kaftanie.
Ale jakoś nie chce się pozostać człowiekiem jednej książki, płyty, obrazka, okolicy itd. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – przyjemnie być wariatem. I pozwalać się zaskakiwać każdego dnia od nowa. Forrest ujął to dobitniej: „Miło jest być idiotą. Zwłaszcza, kiedy nikt nie patrzy.”
Za to taki człowiek nigdy nie ma wątpliwości. To też jakiś dodatni plus.