Drodzy Państwo,
Piosenkom, których słuchamy w Radiu Satysfakcja raz po raz towarzyszą oklaski – znaczy nagranie koncertowe. No to dwa słowa o – że się tak wyrażę – poetyce koncertu rockowego.
Zaczęło się jakieś 70 lat temu łomotaniem w klubach dla bardzo nielicznej publiczności. Jakiś miesiąc temu z rozczuleniem na niewielkim domku w dzielnicy czerwonych świateł Hamburga, St. Pauli, na Freiheitstrasse, gdzie pełno panienek, pijaków, policjantów i ćpunów skromną tabliczkę, że tu na początku lat 60. Koncertował zespół The Beatles. Gdybym nie wiedział, że to tu, w życiu nie zwróciłbym uwagi na chałupinkę z opadającym tynkiem i zapisaną kolorowym spreyem. A w takich warunkach koncertowali i Bill Haley, i niedawno zmarły Chuck Berry i Elvis, kiedy ich nazwiska jeszcze niewielu mówiły cokolwiek. Lennon, żeby zwrócić na siebie uwagę potrafił w hamburskim klubie grać z deską klozetową zawieszoną na szyi. A przecież nie tylko za to go kochamy.
Krok dalej poszli niebawem Rolling Stonesi, którzy jako pierwsi zastosowali coś, co potem nazwano „czarną ekspresją”, czyli krzyk zamiast śpiewu, przesterowane gitary i te wszystkie wygibasy, które wyczyniał na scenie Mick Jaegger. Jeżeli to była „czarna ekspresja”, to grupa The Who stosowała w połowie lat 60. Jeszcze czarniejszą ekspresję: muzycy na finał koncertu rozbijali gitary i resztę sprzętu, bo – jak tłumaczyli – to co zagrali było zupełnie niepowtarzalne. Jednokrotne i wyjątkowe. I próbować zagrać na tych samych instrumentach cos podobnego, to byłaby profanacja. Cóż, jak się posłucha tych charkotów, sprzężeń, kakofonii i łomotu, to człowiek musi przyznać muzykom rację. Tak, to byłoby nie do powtórzenia.
Ale the Who to też powoli zaczął był staroć, bo pod koniec lat 60-tych koncert rockowy przestał polegać na grzecznym czy niegrzecznym odsłuchaniu repertuaru i brawkach. W epoce Woodstocku być na koncercie rockowym znaczyło – uczestniczyć w mistycznym przeżyciu wspólnotowym. Muzyka była tu tylko dodatkiem, wyzwalaczem, podobnie jak środki chemiczne poszerzające świadomość, że tak to nazwiemy czy happeningi erotyczne. Jim Morrison z The Doors – powiedzmy – przechwalał się swoję meskością, a za chwilę cytował z estrady Sofoklesa Nietschego, Celine’a. Ale policja ściągała go ze sceny w połowie piosenki nie za cytaty z klasyków, lecz za – nazwijmy to – okazicielstwo.
Ale i to się przejadło. Najważniejsze zespoły dekady lat 70-tych – Pink Floyd czy Led Zeppelin – nie chciały już grać dla publiczności rozwrzeszczanej, zaćpanej, a więc nieuważnej. Im chodziło o słuchacza wyłączonego, skupionego. Więc stadiony i hale sportowe, ale jako teren spektaklu typu „światło i dźwięk”. Pastelowe, rozlewne symfoniczne dźwięki, a w tle popisy reflektorów, laserów, fragmenty filmów – wszystko to razem przenosiło w świat psychodelii. A w latach 80-tych najrozmaitsze odmiany metalu, więc: heavy, trash, Speed, Black, death i inne metale dodały do kompletu czarne kurtki, zarąbisty makijaż, kolce… Zresztą co ja będę tłumaczył fanom Slayera, Metalliki czy Megadeth.
No, to rys historyczny mamy odfajkowany, przejdźmy do struktury. Spóźnienie? Normalka. Zagranie z 40-minutowym poślizgiem jest bardzo dobrze widziane. Co więc czytamy najczęściej na biletach? Że na teren koncertu wpuszczamy o tej i o tej – co i kiedy się wydarzy: nie wie nikt. Jak granie odbywa się w plenerze, a dzień jest słoneczny czeka się nawet parę godzin do zmroku, bo zespół konieczne chce zabłysnąć światłami i laserami bajerami. No i nie ma sposobu, żeby fani nie próbowali wejść na łebka. Pierwszy polski koncert zespołu Irom Maien, warszawski Torwar, rok 1984, więc publiczność wygłodniała. Hala była w stanie pomieść osiem tysięcy osób, weszło 12 tysięcy. Zaduch i ścisk nieopisany, kilkanaście omdleń, cud, że tylko na tym się skończyło.
Potem gra support, a po nim na scene wreszcie wkraczają oni. Na przykład wkraczają po jednym i każdy kolejny muzyk daje krótki popis na swym instrumencie. Tak robi Metallika. Bywa, że wchodzą i grają wszyscy – z wyjątkiem frontmana, a ten zjawia się już mocno wyczekany i na motorze, jak naprzykład lider zespołu Judas Priest. Albo wszyscy wychodzą naraz z paszczy ogromnego Sfinksa, jak muzycy zespołu Kiss. Co mówią? Zależy. Może być: Hello, London, może być Fukc you All albo: Wellcome motherfuckers.
I – jazda! Niektórzy rockamni uwielbiają śpiewać z publicznością. James Hetfield z Metalliki może tak dociągnąć do kwadransa przy jednym tylko kawałku „Seek And Destroy”. A Paul Mac cartney w Meksyku kazał śpiewa kodę do Hey Jude, to słynne Na, na na nnananana na przemian los hombres i los mujeres. Kiedy muzyków zmęczy łomot, grają ballady, a na widowni idą w ruch zapalniczki.
Na finał muzyk dziękuje, żegna się, jak Paul Mac cartney na Narodowym, gdzie przeczytał z karki: Muszimy jusz iszcz. Widownia wydaje z siebie rytualne Noooo!, a wtedy Paul wraca i gra jeszcze „Golden Slumbers”. Co było wiadome od początku. Bo tak robi na każdym koncercie. Na zakończenie zdarzają się komplementy: You are a fantasctic audiencje, albo proste rockowe, Good Wight moitherfuckers.
Ale nie zapędzajmy się. Jesteśmy w poczciwym polskim radiu satysfakcja, więc i wspomnienie z naszego podwórka. Stan Borys i Czesław Niemen darli koty – wiadomo. I Niemenowi w końcu dojadło, ze kolega mówi o nim, że śpiew aw kółko dwie samogłoski a i e. Stan Borys wyruszył w trasę, siedzi sobie w garderobie hali sportowej w mieście średniej wielkości i zainteresowało go, że od strony widowni nie słychać charakterystycznego szumu. Zanim zerknął zza kulisy, usłyszał brawa, ale tylko dwóch dłoni: klap klap. Patrzy, a tam widownia – pusta. No, nie całkiem, bo na środku siedzi Niemen i ponagla muzyka klaskaniem. Borys zrozumiał od razu: Czesiek żeby mu wyciąc numer wykupił dla siebie całą widownię. A teraz sobaczył Stana Borysa i z tym swoim wschodnim zaspiewem krzyczy: No, Stasiu, czas grać. Toz ja bilet kupiłem!