Drodzy Państwo,
W radiu satysfakcja tkwimy nieustannie w szponach nostalgii za starą dobrą muzyką. Pomyślałem, że dzisiaj odwiedzimy RFN, Niemiecką Republikę Federalną w latach, kiedy rockandroll tam buzował. Ot, RFN, a w nim najważniejszy adres lat 60: Hamburg, Grosse Freiheit Strasse 39, klub o nazwie „Star”. Gościł największe sławy ówczesnego beatu: Fatsa Domino, Little Richarda, Chucka Berry’ego. I znakomitości zza kanału La Manche, takie gwiazdy jak Cliff Bennett czy The Rebel Rousers. Przyplątała się też o wiele mniej popularna niż wymienione giganty, raczkująca grupka kolesi z Liverpoolu o nazwie The Beatles. I ci sławniejsi koledzy prosili Johna, Paula, George’a i Ringo po dobroci, jak rockandrollowiec rockandrollowca, żeby spakowali manatki i wracali do domu, bo tylko przynoszą wstyd angielskiemu rockowi. Za którymś razem chłopcy wreszcie posłuchali, wrócili do Liverpoolu. A sam klub „Star”? Toż to była instytucja – wydawał nawet własny biuletyn. A jak zamykała podwoje w roku 1970, to uczczono to wydaniem pięciopłytowej antologii z występami gości i dwutomową książką „Star Club Story”.
Poza tym RFN nie miał własnych gwiazd numer jeden, na miarę Karela Gotta, Charlesa Aznavoura czy Domenica Modugno. Ani własnej Vondrackovej, Shirley Bassey czy Ałły Pugaczowej. Za to RFN miała legion śpiewających pań czy panów kategorii B i C, z których do naszej pamięci może, Może! Przebiła się Caterina Valente czy Udo Jurgens.
Więc w roli reprezentantów kraju RFN wystawiał rozmaitą zbieraninę. Na przykład zespół Les Humphries Singers, którzy nazywali się międzynarodowo , takąż mieli stylistykę i tak brzmieli. A na estradzie prezentowali niespotykany arsenał: 24 mikrofony, 48-kanałowy mikser, kamery pogłosowe, przetworniki dźwięku i co tylko. No i jak Thd Humphries zaśpiewali takie „Mexico” cz „Mama Loo”, to naśladowali ich wszyscy: i chór Gerda Michaelisa z NRD, i radzieckie Samocwiety, i polska Partita.
A z czasem także wschodząca grupa w RFN wokalna o nazwie Boney M. Wzięła się ona stąd, że Niemiec o czekoladowym odcieniu skóry, nazwiskiem Frank Farian, podśpiewywał w przygodnych zespołach repertuar Presleya, ale mu nie szło. Przynajmniej dopóki nie skomponował piosenki „Baby, Do You Wanna Bump”. Zaśpiewał, chwyciło, ale też nie tak jak Farian sobie wymarzył. Zrozumiał, ze sam tego kawałka nie udźwignie, zwłaszcza na koncertach. Więc zaczął się rozglądać po dyskotekach, klubach. Tam znalazł trzy panienki o odcieniu skóry podobnym do własnego, a pochodzenia jamajskiego, które nie prezentowały może wielkich głosów – nie szkodzi, to się obrobi w studiu – ale nie miały one nic przeciwko temu, by się ubierać w cekiny i pawie pióra w największym możliwym nadmiarze. W repertuarze – mariaż disco i raeggae i pierwszy kawałek „Daddy Cool” wchodzi do dyskotek w roku 1976. Potem przebój za przebojem, ale Frank Farian zamierza wykorzystać swoje pięć minut do końca. W jaki sposób? Otóż sam tworzy konkurencję dla własnego zespołu, bo jak będzie miał w ręku i własny zespół, i jego konkurenta, to będzie miał wszystko. I tak, jak z niczego ukręcił Boney M., tak z wtorku na środę powołuje jego konkurenta, grupę Eruption? Że brakuje repertuaru? Nie szkodzi. Niech zaśpiewają po swojemu jakiś stary kawałek, na przykład „One Way Ticket”. I już stoją mocno na nogach. Oczywiście, fala jaką wywołali Boney M. i Eruption rozlała się zbyt szeroko, by jeden człowiek mógł kontrolować to wszystko, więc pojawiają się pomniejsi drugoligowcy, drobni łowcy okazji, którzy próbują uszczknąć choć kawałeczek tortu. Pamiętają państwo takie – to już moja ocena – sezonowe koszmarki jak Silver Convention, Dhingis Khan, duet Baccara, austriacki tercet Supermax, włoski zespół La Bionda, międzynarodowy Goombay Dance Band, czy Bad Boys Blue? Pamiętają Państwo – nostalgiczne stacje radiowe tłuką ich repertuar do dziś.
A RFN jak był, tak pozostał kosmopolityczną wieżą Babel. Nagrywali tam i zdobywali wzięcie artyści – czasem jest to słowo na wyrost – najrozmaitszego pochodzenia i języka. No, bo w jakim języku właściwie śpiewał nagrywający swoje przeboje w RFN artysta z Zanzibaru nazwiskiem Afric Simone? Kompletne pomieszanie ilustrują tamtejsze listy przebojów. Weźmy rok 1968. W RFN tryumfuje szlagier pod tytułem „Rain and Tears”. Wielu słuchaczy zapewne go pamięta. Ale co to takiego? Otóż jest to utwór autorstwa siedemnastowiecznego niemieckiego kompozytora Johanna Pachelbela zaaranżowany przez greckiego wirtuoza instrumentów elektronicznych Vangelisa Papathananassiou , do którego angielskie słowa napisał Borys Bergman. Piosenkę nagraną we Francji śpiewał częściowo anglojęzyczny zespół zespół grecki Aphrodite’s Child ustami swego reprezentacyjnego wokalisty Demisa Roussosa.
W RFN-owskim tyglu kulturowym mieszało się i mieszało. Oto Włoch z pochodzenia Georgio Moroder pracując w Monachium drogą eksperymentów brzmieniowych stworzył brzmienie zwane The Munich Sound, brzmienie monachijskie. W uproszczeniu polegało ono na tym, że w piosence głos ludzki i syntezator miały te same prawa. Jak to się przedstawiało? Ano tak, jak nagrana tą metodą piosenka Donny Summer „Love To Love You Baby”. To rok 1975. To też chwyciło, pojawili się naśladowcy. Producent mniejszej rangi niż Georgio Moroder, lecz człowiek obrotny, Rainer Pietsch, w tymże Monachium założył studio o nazwie Autobahn i wabił do niego załogi z rozmaitych krajów, byle tylko umiały łączyć głos z elektroniką. Z NRD nadał mu się multiinstrumentalista o swojskim nazwisku Uwe Schikora. A z Polski? No właśnie – zespół, którego nazwy nie trzeba było wymawiać łamiąc sobie język. Można ją było zapisać cyframi. Tak jest – Zwei Plus Ein. Dwa Plus Jeden. I dzięki temu szlagier „Easy Come, Easy Go” popłynął na cały świat…
Bardzo dziękuję za ten przegląd. Uporządkował mi Pan wiedzę. Dodać by jeszcze można za Maklakiewiczem, że zespół Modern Talking wziął ich wszystkich za mordę i trzymał przez całe przedstawienie.
Tak, Modern Talking (późniejszy, więc o nim nie mówiłem) to element idealnie pasujący do tego puzzla.