Drodzy Państwo,
Ponawiamy pytanie na antenie Radia Satysfakcja: co też takiego czytaliśmy w latach, kiedy wszystkie te przeboje, które tu sobie przypominamy, były kawałkami premierowymi? I wychodzi na to, że najczęściej czytywaliśmy kryminały. Jakiś czas temu cytowałem nieco z niebieskich zeszytów kryminalnych milicyjnej serii „Ewa wzywa 07…”, a dziś poczytajmy nieco z tomików najbardziej popularnej serii kryminalnej tamtych lat, mianowicie z serii „Klub Srebrnego Klucza” wydawnictwa Iskry. Wydawnictwo wypuszczało te historie regularnie od – proszę sobie wyobrazić – 1956 roku aż do roku 2000. Były to książeczki o rozmiarach kieszonkowych, z czarną okładką, w rogu widniał charakterystyczny srebrny kluczyk. Wydawca zapodawał, iż „w powieściach polskich wydawnictwo kładzie szczególny nacisk na popularyzację pracy Milicji Obywatelskiej”. oraz: „Srebrny Klucz to gwarancja przyjemnej i pouczającej rozrywki”.
No to zobaczmy jak z ta przyjemnością i pouczaniem wychodziło w praniu. Postacią centralną bywał dzielny funkcjonariusz MO, człowiek prawy do kości, bez reszty oddany prowadzonemu śledztwu. No, dobrze, ale jak to przekazać w powieści. Jan Artur Bernard, autor tomiku „Żmije złote i inne” z roku 1972 znalazł sposób. O swoim kapitanie pisze: „Jego prawa brew powędrowała do góry, jakby pozował do próbnego zdjęcia w konkursie na rolę Mefista”. Czasami jednak kapitan ma minę, cytuję, „zakonnicy wynoszącej do śmieci świąteczny numer „Playboya”. Cokolwiek by to miało znaczyć. W kontraście z kapitanem MO pozostają bohaterowie, których autor nie lubi. Jak pewien mecenas się uśmiecha, jest to, cytuję, „uśmiech nauczyciela geografii, który zszedł na zła drogę”. Kiedy mecenas idzie w kondukcie, prezentuje „minę starego sępa, który upuścił łup”. Jasio, wioskowy głupek, gapi się „jak cielę na helikopter”, a kłania się znajomym „jak szef skupu na festynie ludowym”. Jest i dziewczyna o włosach „koloru połoniny zaraz po zejściu śniegów”.
Jerzy Edigey, hurtowy dostawca tomików ze srebrnym kluczem, zdradzał przykładowo, skłonności moralizatorskie. Ileż on słusznych i głębokich myśli sprzedał pod płaszczykiem błahej fabułki kryminalnej. Ot, powieść „Najgorszy jest poniedziałek” z roku 1975, a w niej zdanie: „Rozumiałam jednak, że ze szczęściem jest jak z kruchą szklanką. Kiedy się stłucze, niepodobna jej skleić”. Czytelnik aż się pali, by podpowiedzieć: trzeba pić z musztardówki, a nie ze zwykłej szklanki. Wówczas szczęście będzie pewniejsze. Zresztą milicjantów o skłonnościach do aforyzowania jest w tych tomikach cały tłum. Choćby sierżant Makuch z tomiku „Świat się kończy” Aleksandra Rowińskiego z roku 1972, który to sierżant daje przystępny wykład na temat walki płci: „Z babą, panie, samą dobrocią niczego nie zwojujesz, trzeba podejść z zupełnie innej strony, pogłaskać i w łeb, pogłaskać i w łeb”. Święte słowa pana sierżanta.
Edigey celował też w obrazkach obyczajowych. Oto pewien mecenas pyta starego Cygana o jego syna. Okazuje się, że syn siedzi. „— A był chociaż trzeźwy? — Naturalnie. Na trzech wypili tylko litra.” Rozmowa się ciągnie: „Dużo pan ma dzieci? — Niestety, nie. Opatrzność poskąpiła tej radości. Tylko czterech synów i trzy córki.” Edigey bywał tez fizjonomistą; charakter i losy bohatera odczytywał z jego twarzy: „Feliks Cegłowicz miał szare, nieco przerzedzone włosy, twarz pełną, jakby nalaną, wskazującą na częste i długie pobyty w więzieniu.” Wreszcie Jerzy Edigey błyszczał stylistyką. Ot, czytaliśmy: „Mówiła spokojnie, cicho, za to przypominała jadowitą żmiję, która zaraz ugryzie.” No i zabijał czytelnikowi ćwieka: Czy w przyrodzie występują żmije niejadowite? I czy żmije gryzą – jak pies czy tygrys – czy raczej kąsają? I już czytelnik biegł do encyklopedii, by sprawdzić. A Edigey potrafił pełna garścią zaczerpnąć z fachowego języka milicyjnego, kiedy na przykład stawiał zdanie. Kowalski „został wymeldowany w niewiadomym kierunku”.
Milicjanci ze Srebrnego Klucza byli erudytami. W powieści „Karolino nie przeszkadzaj” z roku 1976 autorstwa Barbary Krzysztoń czytamy o pewnym podporuczniku: „Czytał chwilę „Politykę”, jednak w pewnym momencie zorientował się, że nie bardzo może skupić się na lekturze. – Niechby już zaczęła, nie mogę spokojnie czytać — westchnął w duchu, odkładając gazetę. Zapalił papierosa i sięgnął po opowiadania Kafki”. Prawdziwy milicjant. Po czym poznajemy? Bo jak nie czyta „Polityki”, to sięga po Kafkę. To podporucznik. A taki major? Taki pułkownik? Toż on się pewnie z „Ulissesem” Joyce’a w ogóle nie rozstawał!
Prawdziwym poetą powieści kryminalnej był Zygmunt Zeydler Zborowski. Co trzecie jego zdanie było wyzwaniem dla wyobraźni czytelnika. Kartkujemy powieść „Major Downar przechodzi na emeryturę” z roku 1984. A tu pewna dama ma, cytuję, „dłonie wąskie, rasowe”. No tak, ale autor nie napisał, jakiej rasy są to dłonie. Major jest we Włoszech. „Po krótkim odpoczynku wyruszyli na zwiedzanie historycznych zabytków.” I teraz czytelnik ma zagwozdkę, jak odróżnić zabytki historyczne od niehistorycznych. O fiacie 126p czytamy: „Nawet nie wypada, żeby taki poważny człowiek wciskał się do puszki na konserwy.” Ot, ciekawy związek między puszką i konserwą. Tych wyzwań dla wyobraźni bywało u Zeydlera mnóstwo. Czytamy o pewnym podejrzanym: „Ponury typ, przypominający chorego na wątrobę kormorana.” Jak wygląda kormoran chory na wątrobę?
Zeydler był również, jak koledzy, zawołanym aforystą. Czytaliśmy na przykład: „Wino co innego, a żytniówka co innego.” Ileż to lat zajęło nam dojście do podobnego wniosku… U Zeydlera znalazłem wreszcie złotą myśl, która jest jakby bezpośrednio o mnie: „W dzisiejszych czasach tak często spotyka się ludzi, którzy pozornie wydają się zupełnie normalni, a w gruncie rzeczy…”
Wiesław Kot