Dziś na tapecie hobby, co jest zjawiskiem zdrowym, godnym polecenia itede. Od razu wstawiamy więc blablabla, które słychać przy takich okazjach. Ach, jak przyjemnie, że mamy rodaków, których nie interesuje to co jednorazowe, ta „nieznośna lekkość bytu”. Wolą zajęcie gruntowne, drobiazgowe, długotrwałe. A przede wszystkim jakże pożyteczne dla nich samych i lokalnej społeczności. Uff, to odrobiliśmy publicystyczną pańszczyznę, a teraz przejdźmy do systematyki.
Przodem biegną hobby oparte na jednym pomyśle, jednym skoku intelektu.
Stanisław Łukasz, emeryt z Wałbrzycha w ciągu kilku lat wyłożył boazerie, pawlacze, drzwi, kinkiety i ramy luster we własnym mieszkaniu wypalonymi zapałkami. Zużył ich w tym celu ok. 10. milionów. Na początek, bo w mieszkaniu pana Stanisława nie wszystko jeszcze, niestety, jest „w zapałki”. Z kolei bioenergoterapeuta Tadeusz Cegliński zamówił u fachowców z firmy Exbud-Skandska na swej działce nad Jeziorem Paprocańskim w okolicy Tychów pomniejszoną Piramidę Cheopsa. Jej wzniesienie było wysoce celowe, ponieważ w tym miejscu występuje tzw. czakram, czyli miejsce, gdzie gromadzi się wiele kanałów energetycznych, a piramida tylko wzmacnia ich dobroczynne działanie. Z kolei Cezary Leżeński już w roku 2000 napisał „Pana Tadeusza” na nowo, tylko że prozą. Wydał dzieło reklamując je jako połączenie romansu z kryminałem.
W drugiej kolejności odnotowujemy kolekcjonerów, którzy kompletują zbiory tego, czego nie kompletuje nikt inny. Sensem życia dla Kuby Tyrakowskiego z Krakowa stało się zbieranie etykietek od serów topionych, z tym, że – aby nie było zbyt łatwo – etykietki kolekcjonuje w sekcjach: serki z ziołami i bez, z szynką i bez, z orzechami i bez. Oraz w sekcjach: prostokątne i trójkątne. Niepokoi go, iż sekcja trójkątnych od lat jest szczuplejsza i nikt nie wie dlaczego.
Pana Krzysztofa Kowalczyka z Warszawy od lat drażni obiegowe, a rozpowszechnione wśród ludności przekonanie, że wszystkie nalepki na banany są takie same. Otóż nie są. Udowadnia to jego kolekcja nalepek na banany z całego świata – od Belize do Kamerunu. Jak dwie nalepki wydają się identyczne, to pan Krzysztof tak długo ślęczy nad nimi z lupą, aż okaże się, że jedna ma obwódkę w kolorze czarnym, a druga nie.
Do analogicznych wniosków doszedł Andrzej Mniszek z Warszawy w kwestii muchołapek. Tylko ignoranci dzielą je na plastikowe oraz te wykonane w technologii „drewno plus skórka”. Pan Andrzej podejmuje się udowodnić na przykładach, że za łapkę na muchy może służyć odpowiednio spreparowany kapeć, liść, a nawet gitara. Jeżeli chodzi o ikonografię, to nic nie przebije Statui Wolności, która zamiast znicza dzierży łapkę na muchy.
Krzysztof Koziarek, inżynier elektronik z Warszawy całe serce i wolny czas oddał z kolei kolekcji gumowych kaczuszek, dla dzieciaków do wanny. Początkowo był kolekcjonerem ortodoksyjnym, to znaczy zbierał tylko kaczuszki w kolorze żółtym, ale z czasem przezwyciężył własne ograniczenia, przepracował temat i to tak radykalnie, iż teraz zbiera gumowe kaczuszki także w kolorze zielonym i różowym, co przecież kiedyś było całkiem nie do pomyślenia.
Na łatwiznę nie idzie też Krzysztof Głogowski z Tarnowskich Gór, który wprawdzie zbiera długopisy, ale nie te bezużyteczne, lecz tylko takie, jakie noszą nadruki browarów polskich. To, że coś jest zużyte lub bezużyteczne nie przeszkadza Józefowi Drelichowi ze wsi Łupki w Jeleniogórskiem, który zebrał kilka tysięcy biletów komunikacji miejskiej, a perłą jego kolekcji są bilety z miast, gdzie taka komunikacja już nie istnieje. I – znowu – żeby było trudniej, pan Krzysztof zaczął zbierać bilety tramwajowe dojeżdżając do miast, które po których kursowały tramwaje, na rowerze.
Tak odfajkowaliśmy przykładowych zaledwie – bo przecież jest ich cały tłum – kolekcjonerów, których do uzupełniania zbiorów popycha własna wizja, skłonność, natręctwo. A przecież są tacy hobbyści, którym czas wolny organizuje sama natura i to w sposób wyczynowy. W Wałbrzychu zrzeszyły się osoby, które bez najmniejszych trudności mówią, śpiewają i piszą od tyłu. Powołały jedyny w Polsce, Europie i na świecie wałbrzyski klub ludzi mówiących, piszących, czytających i śpiewających wspak „Ikar”. Czyli: Ynydej w escloP, eiporuE i an eiceiwś, iksyzrbław bulk izdul hcycąiwóm, hcycązsip, hcycąjatyzc i hcycąjaweipś „Raki”. Łatwizna! Interesujące byłoby posłuchać którejś z klubowych dyskusji, a jeszcze bardziej interesująco byłoby, gdyby członkowie zaczęli się kłócić wspak. I bądź tu, bracie, mądry – które z nich ma rację. Czyli: ęjcar am hcin z erótk.
Z kolei Anna Tarnowska z wielkopolskiej Kobylnicy została obdarzona przez naturę umiejętnością bezproblemowego pisania lewą i prawą ręką jednocześnie. Nawet z zamkniętymi oczami. Co ciekawe obie ręce zdradzają ten sam charakter pisma. Było z tym trochę kłopotu w szkole, ponieważ pani Anna, jako nadpismienna, wkurzała kolegów, którym z wielkim trudem przychodziło pisanie jedną ręką. I to z otwartymi oczami.
Wreszcie pan Jan Szotyński z Gdańska. Pan Jan, niestety, urodził się w złym miejscu i w złym czasie. A byłby idealnym – z punktu widzenia władzy – obywatelem Polski Ludowej, kiedy to mieliśmy stałe, przejściowe trudności w zaopatrzeniu sklepów mięsnych. Bowiem pan Jan nie dość, że jest wegetarianinem, to odżywia się wyłącznie trawą i torfem. Niby fajnie, ale jak rodzina się budzi i pomyśli, że znowu tatę trzeba wyprowadzić na pastwisko…