Drodzy Państwo,
żeby nie powstało wrażenie, iż nasz bigbit to wyłącznie męska zabawka, przypomnijmy panie, panie bigbitówy.
Helenę Majdaniec pamiętamy, bo stacje ciągle puszczają piosenkę „Rudy rydz”. Tak nawiasem słowa napisał do niej wybitny literat, pan Jacek Bocheński, autor posągowych powieści „Boski Juliusz” czy „Nazo poeta”, a dziś prezes polskiego Pen Clubu. Potem się już tym nie zajmował. Po prostu udowodnił sobie, że potrafi i – wystarczy. A Helena Majdaniec, która wyszła z Chóru Politechniki Szczecińskiej, potrafiła wszystko: od jazzu po piosenkę francuską. A propos Francji – świetnie szły jej występy w paryskim „Carewiczu”, „Rasputinie”, „Szeherezadzie”, bo była także niezwykle efektowną kobietą. Z tym, że efektowna była śpiewając także w Kuwejcie, Kanadzie czy Maroku. I taka przykra rzecz ją spotkała, choć w dziesięć lat po śmierci. Otóż w 1912 2012 roku społeczny komitet zamierzył umieścić na frontonie kamienicy w Szczecinie stosowną tablicę, że „tu żyła i tworzyła”… I mieszkańcy kamienicy się nie zgodzili. Tłumaczyli, że nieraz spotykali tę panienkę o świcie jak wracała z różnych imprez, nie zawsze prosto trzymając się na nogach. A oni właśnie, zerwani z głębokiego snu, szli na pierwsza zmianę. I nikt im za to tablicy nie wmuruje. Cóż, to jedna z setek podobnych sytuacji. Człowiek pracy wypomina artyście estradowemu, że musi zasuwać po 8-10 godzin za niewielkie pieniądze, a taka panienka coś tam pomiauczy do mikrofonu, pokręci kuperkiem i zgarnia ciężką forsę. I gdzie tu sprawiedliwość? Nic tylko zaproponować zamianę: niech pan taksówkarz, fryzjer czy tokarz próbuje zarabiać na estradzie, skoro to taki łatwy pieniądz.
Karin Stanek tym się odróżniała – między innymi – od Heleny Majdaniec, że nie umiała śpiewać. Za to nie rozstawała się z gitarą, która wydawała się o tyle wielka, o ile Karin, czy właściwie Karina, była mała. I na tej gitarze Karin też grać nie umiała, nie mówiąc o tym, by potrafiła te gitarę nastroić. Tłukła na koncertach jakieś przypadkowe akordy, nie związane zupełnie ze śpiewaną właśnie piosenką. Ale jak tłukła! To był czysty dynamit! Nikt nie słyszał dysonansów, wszyscy podziwiali ten żywioł. A Karin była przebojowa, bo to jej, dziewczynie z licznej śląskiej, górniczej rodziny – zresztą raz po raz słychać w jej piosenkach gwarowy akcent – wpajano od dziecka: jak sobie nie wywalczysz, to nie będziesz miała. Tam się nikt z taką „malowaną lalą” nie cackał. Więc: spadająca na oczy grzywka, krótkie, niesforne warkoczyki, biała bluzka, czarne spodnie. Taki mundurek. I publiczność ją – taka chłopaczycę, taka brzytwę – kochała. Przylgnęło do niej określenie „Atomowa Kaśka”. Ale – kochała ją polska publiczność. Tylko polska. A tymczasem Gierek w zamian za pożyczki z niemieckich banków zezwalał na wyjazd Ślązaków na Zachód. Część rodziny Karen wyjechała i naciskała, by Karen zrobiła to samo. Ona się ociągała, opierała, zwlekała. Zbyt długo. Bo w Polsce, po fali żywiołowego bigbitu przyszedł czas na piosenki ciut lepiej doposażone. I Karen – ta od „Jimmy’ego Jo”, od „Chłopca z gitarą”, od „Autostopu” – raziła w oczy amatorszczyzną, przechodziła do historii. Ciężko to przeżyła i do Niemiec wyjechała, kiedy właściwie nie miała już czego w Polsce szukać. Zmieniła imidż, ale tylko trochę. Teraz nosiła czarny, obcisły kombinezon motocyklowy, twarz miała wymalowana jak Indianka, włosy upięte w kucyki. Ostatecznie przybrała pseudonim „Baby Gun”, a potem „Cory Gun”, a potem „Atom Karin”, a potem „Blackbird”, a prasa nazywała ją „Rock-Lady aus Polen” czy „Polnische Elvis Presley”, choć śpiewała głosem ochrypłym, jak nie przymierzając Bonnie Tyler. Ciągle żywiołowa, ciągle z za dużą gitarą…
I trzecia miss big beat – Katarzyna Sobczyk. Odwrotność Karin Stanek. To była pensjonarka jak z powieści Orzeszkowej: grzeczna, układna, z wiecznie spuszczonymi oczami. Kariera wokalistki Czerwono-Czarnych wyraźnie ją zaskoczyła. Na słynnym Festiwalu Młodych talentów w Szczecinie trafiła do pierwszej dziesiątki, a piosenką „O mnie się nie martw” wygrała Opole w roku 1964. Ciągle niepewna siebie, spłoszona. Kiedy po ogłoszeniu werdyktu w Opolu na zaimprowizowanej konferencji prasowej dziennikarze zapytali, czym się zajmowała, zanim zaczęła śpiewać, odpowiedziała: „- Jestem tak stremowana tym, że stoję tu przed państwem, że nie pamiętam, czym się zajmowałam”. Najlepiej się czuła śpiewając – powiedzmy – niewygórowane treściowo piosenki o „Małym księciu” o „biedroneczkach i kropeczkach”, o hipopotamie, który puka do drzwi. A tu spece od rodzimego show biznesu podsuwali jej kawałki dynamiczne, w stylu „Nie bądź taki szybki Bill”, których ona zupełnie nie czuła. Wypisała się więc z bigbitu i przeniosła się tam, gdzie grali spokojniej – na Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu i tu etatowo śpiewała o różnych chabrach z poligonu. Poza tym miała ciągle kłopoty z tremą. Kłopoty to mało powiedziane – trema po prostu ją paraliżowała, zjadała, ścinała z nóg. Przed wejściem na byle prowincjonalna estradkę była po prostu cała rozdygotana. Artyści różnie sobie z tym radzą, pani Katarzyna znalazła sposób najgorszy z możliwych. W końcu wyemigrowała do Stanów. Dla Polonii ciągle śpiewała o biedroneczkach, bo na jej dwie nowe płyty nikt raczej nie czekał. Teraz już nie musiała zwalczać tremy. Problem w tym, że Kasia ciągle ją zwalczała. Miałem niekłamaną przyjemność rozmawiać z panią Katarzyną w Chicago jakieś dziesięć lat temu. Pracowała wówczas jako spikerka w polonijnym radiu. Do Polski wróciła, kiedy pojawiły się przerzuty i rak był już nie do zatrzymania. Odeszła siedem lat temu. I pewnie teraz przechadza się po nieboskłonie z Małym Księciem. Trema opuściła ją na zawsze…
Chyba wkradł się błąd. Helena Majdaniec zmarła w 2002 r. Dziesięć lat po śmierci to 2012 r., a nie 1912.
No tak… U mnie jak zwykle: myślę jedno, piszę drugie. Dzięki!