Drodzy Państwo,
tak się tu w Radiu Satysfakcja nasładzamy tymi przebojami z założeniem, że to wszystko creme de la creme, the best i absolutne szczyty. A przecież i klasyka ma swoją drugą, trzecią i dziesiątą ligę, a w niej postacie nieco schowane w cieniu, o których można by poplotkować w sobotnie przedpołudnie.
Więc – niech będzie! – Wojciech Gąssowski, przez dwa „s”, a jakże. Swego czasu zapamiętały kibic Legii Warszawa. Po meczu lubił pogadać z innymi fanami, na przykład z pisarzem Stanisławem Dygatem, mężem Kaliny Jędrusik (a może należało powiedzieć, że to raczej Jędrusik była żoną Dygata). A Gąssowski regularnie wyjeżdżał z tym, jaki to wspaniały wokalista z tego Presleya, choć towarzystwo mu tłumaczyło, że Presley to chodzący kicz. Ale jak Dygat pojechał do Stanów, to pamiętał o Gąssowskim i jego fascynacji i przywiózł mu stamtąd taśmy z podkładami, jakie nagrał do koncertów Presleya stale akompaniujący mu zespół The Jordanaires. I do tych podkładów Wojtek dawał własny wokal, który nawet miejscami wcale tak bardzo od Presleya nie odstawał. Objechał z tym magnetofonem i własną wersją presleyowego śpiewania całą Polskę. Zawsze na brawkach, na kompletach. Z tym Presleyem było mu o tyle po drodze, że wprawdzie był to chłopak z Żoliborza, ale z rodziną w Anglii. Wojtek więc bez specjalnych trudności na angielskiego gentlemana pozował, a i ubierał się jak gentleman, bo miał w co – rodzina przysyłała niedostępne u nas ciuchy. Śpiewał tu i tam, na przykład jako wokalista grupy baletowej Sabat, prowadzonej przez Małgorzatę Potocką. Pani Potocka uczyła się tańca i na Broadwayu i w rewiach paryskich, więc jak podszkoliła swoje dziewczęta, to rzadko który program telewizyjny mógł się bez nich obejść. To zresztą właśnie balet pani Potockiej i Wojtka też porwali palestyńscy terroryści jesienią 1985 terroryści razem ze statkiem Achille Lauro. Polakom na szczęście nic się nie stało. Może dlatego, że skandowali: „Polonia, Polonia, Boniek, Boniek” na znak, że nie są stąd i ich to nie dotyczy. A Wojtek Gąssowski miał w karierze jeszcze występy z grupą Test. Powołano ją w bardzo pragmatycznym celu. Otóż na Zachodzie szalenie modny był hard rock i wszystkie demoludy były go strasznie wygłodniałe. Ale zachodnim grupom do ZSRR się nie spieszyło, bo płyt nie można tam było sprzedać, a żeby koncert się liczył, to musiał być na Placu czerwonym, dla zgrywy. A przecież władze nie każdemu szarpidrutowi z Zachodu pozwalały rzęzić przed Mauzoleum Lenina. Tu się więc stworzyła próżnia i w nią wskoczyły takie grupy jak Test – dajemy wam hard rocka, może nieco z drugiej ręki, ale słuchajcie, bo sami nic lepszego nie będziecie mieli. I radzieccy słuchali. Zwłaszcza riffów gitarowych Dariusz Kozakiewicza, który wymiatał na światowym poziomie. Co potem potwierdził w licznych zespołach: od Air Condition po Perfect. Ten Test to była zresztą grupa obrotowa, mnóstwo ludzi się w niej uczyło grania. A na zapleczu miała nawet niezły skład jazzowy. Więc jak objeżdżali największe hale sportowe w Polsce, to do mikrofonu produkował się Wojtek Gąssowski, na gitarze ostro zasuwał Kozakiewicz, a za sekcję dętą robili Stańko, Namysłowski i Muniak, już świętej pamięci, niestety. Słyszał kto kiedy takie dęciaki na rockowisku? Ale Wojtek Gąssowski z tym rockiem pieścił się niedługo i teraz pamiętamy go raczej jako starszego pana, który w kółko zastanawia się „gdzie się podziały tamte prywatki” albo po staremu wspomina „zielone wzgórza nad Soliną”.
I jeszcze jeden śpiewający pan tamtych lat – Stan Borys. To – jak wiadomo – tylko pseudonim Stanisława Guzka, a wziął się ten pseudonim stąd, iż pan Guzek od początku nastawiony był na karierę międzynarodową i dlatego obrał sobie takie światowe personalia. Z początku ciągnęło Stana-Stanisława do teatru, gdzie doszedł nawet do posady rekwizytora, potem związał się z zespołem Tadeusza Nalepy , ale nie był to związek dobrze rokujący, bo Stana interesowało wykonywanie songów solowych: dramatycznych, teatralnych i przerysowanych. One były przerysowane nawet wtedy, gdy w Opolu ubrany na czarno od stóp do głów, z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, jak szeregowy na placu apelowym, bez jednego gestu śpiewał „Jaskółkę uwięzioną”. I tu zaraz się pojawiał problem – jak by Stan Borys nie próbował się wyróżnić, wszyscy i za każdym razem zastanawiali się, ile jest w Borysie Czesława Niemena, zwłaszcza, że obaj podobnie przeciągali samogłoski. Borys, z lekka tym wkurzony, a odebrawszy nagrodę na którymś z kolejnych festiwali, rzucił w towarzystwie, że Niemen to przy nim pikuś. Ta opinia dotarła do tych uszu, do których miała dotrzeć, ale – na razie – nic. Pewnego dnia Stan Borys koncertuje gdzieś niedaleko Warszawy, wszystkie bilety wyprzedane, on sam koncentruje się za kulisami. Tylko, że z widowni dobiega podejrzana cisza. Borysa to zaniepokoiło, dyskretnie odsunął kotarę, patrzy – widownia pusta. Z tym, że nie całkiem. Bo na środku siedzi Czesław Niemen i głośno zachęca wokalistę z tym swoim wschodnim zaśpiewem: „Stasiu, czas śpiewać, taż ja bilet kupiłem”. Bilet? Niemen wykupił wszystkie bilety, żeby tylko Stan Borys musiał się przed nim jednym gimnastykować i udowadniać, że cos tam potrafi. Gimnastykował się, udowadniał. Ale na dłuższą metę Polska była dla nich dwóch za mała i Stan Borys wybrał emigrację. Ale kariery – mimo światowego nazwiska – nie zrobił. Cóż, „jaskółka uwięziona”…