Radio Merkury, Bigbit a pieniądze

Drodzy Państwo,
Dłużej tego tematu odwlekać już się nie da – bigbit a pieniadze.

Na pisaniu kawałków rockandrollowych niekiedy dawało się skosić niezłą kasę. Kompozytor Andrzej Korzyński wspominał, iż z tantiem tylko za dwa swoje przeboje „Kormorany” i „Kochać jak to łatwo powiedzieć” pobudował dom i kupił samochód. Bo był sprytny od początku. Nie tak jak Seweryn Krajewski, któremu nikt nie wytłumaczył, że jak radio nadaje jego kompozycje, to może zarobić na tantiemach, które mu wypłaci Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych, czyli ZAiKS. Ale Zaiks nie wypłaci tak sam z siebie. Otóż piosenkę trzeba w ZAiKSie zarejestrować, to znaczy nagrać tak zwaną fortepianówkę, wystukać po prostu melodię jednym palcem i dołączyć oświadczenie, że to jest nasze, przez nas wykonane i że to nie jest nasze ostatnie słowo. I z tego są pieniądze. A Sewerynowi się wydawało, ze złapał Pana Boga za nogi jak za wieczór grania w sopockim NON Stopie dostał 150 złotych. O ile wieczór nie skończy się draką. Bo 17-letni uczeń Krajewski miał zakaz od dyrekcji szkoły pojawiania się w charakterze grajka na jakimkolwiek dancingu. No to Seweryn skombinował zdjęcie dyrektora szkoły, który lubił wpadać na kontrole do Non Stopu i wręczył je bramkarzom. Jak dyrektor wchodził, muzyk dostawał cynk i chował się na zapleczu. Dyrektor wychodził, Seweryn wracał na estradę. Raz bramkarz nie połapał się w porę i Seweryn dostał publiczną naganę na szkolnym apelu. Ale jak nieco wydoroślał, to zanosił grzecznie te swoje fortepianówki do ZAiKS-u i jak się żenił, to pieniądze – a było ich niemało – starczyły na piękny domek w podwarszawskim Michalinie. Byłem, widziałem.

Czerwone Gitary większe pieniądze mogły zarobić raz i to za biezdurno. Mianowicie kilka organizacji młodzieżowych łączyło się właśnie w jeden Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, ZSMP. Związek potrzebował nowego hymnu, ogłosił konkurs i zaprosił do niego Czerwone Gitary. Zapachniało wielką forsą i chłopcy rzucili się do komponowania. Zresztą nie tylko z powodów finansowych. Kiedy spytałem o to swego czasu Seweryna Krajewskiego, czy mianowicie nie wstydzi się tej kolaboracji, spojrzał na mnie jak na wariata. I wytłumaczył mi, że jak im, szczeniakom, szarpidrutom, tak poważna instytucja jak ZSMP zaproponowała skomponowanie swojego hymnu, to pękali z dumy. A zresztą Polska Ludowa miała trwać wiecznie. No więc powstała rytmiczna, marszowa piosenka „Młodość naszą siłą”, spodobała się, ale hymnem niestety nie została. Dlaczego? Bo nagle wypłynęła karygodna informacja, iż żaden z młodych ostatecznie  członków Czerwonych Gitar nie jest członkiem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej i zwyczajnie nie wypada, aby tak poważny utwór jak hymn komponował ktoś spoza związku, choćby nie wiem jak uzdolniony.

No i po staremu zarabiało się koncertami. Rekordziści, jak Trubadurzy, grywali po 500 koncertów w roku i zdarzało im się występować siedem razy jednego dnia. Czerwone Gitary miały wewnętrzny regulamin, w którym stało jasno napisane, że koncertują tylko dwa tygodnie w miesiącu – reszta czasu to komponowanie, poszerzanie repertuaru, bo jak się zgrają, to za dwa lata nikt ich  już nie będzie na koncerty zapraszał. Bo stare kawałki  się osłuchały, a nowych przebojów nie ma. Tak nawiasem. Na jeden z takich mityngów kompozytorskich dość haniebnie spóźnił się Krzysztof Klenczon. Wchodzi, a tu któryś kolega rzuca: „Powiedz, stary, gdzieś ty był?!”, co zostało użyte jako refren pierwszej polskiej piosenki country. Breakout zastrzegał u menedżerów, ze nigdy nie zagra więcej niż dwa koncert dziennie. No, chyba, że nawinęły się tak zwane niedzielne przedpolu dniówki, zwane w branży imprezami kościelnymi. Były to koncerty organizowane przez socjalistyczne organizacje młodzieżowe. Zespół miał grać jak najbliżej kościoła, dokładnie w porze mszy dla młodzieży i najgłośniej, jak tylko pozwalają wzmacniacze. Grzechem byłoby nie zarobić i – na przykład – Breakout zarabiał. Bo – poza wszystkim – sprowadzane z Zachodu instrumenty były kosmicznie drogie. I tak Krzysztof Klenczon mógł sobie być w Polsce wiodącym idolem, ale na zachodnią gitarę to go już stać nie było. A jak pojechał się nieco odkuć finansowo do Stanów, to założył tam firemkę sprzątającą biura. Z tym, że jako sprzątacz w Stanach żył na o wiele wyższej stopie niż jako idol w Polsce.

U startujących bigbitowców dorabianie graniem do kotleta czy do tańca było na porządku dziennym. Młody Ryszard Poznakowski, twórca Trubadurów grywał za pieniądze w gdańskim klubie studenckim Rudy Kot. Z kolei Tadeusz Nalepa zaczynał grając na dancingu dla sympatycznej panny Krysi z turnusu trzeciego w kultowym rzeszowskim Klubie Parkowym. Z czasem okazał się najlepszym muzykiem grywającym do tańca w Rzeszowie, a nawet w Rzeszowie i okolicach, a to przecież nie w kij dmuchał. Rzeszów zresztą pamięta mu to do dziś. Na deptaku w samym centrum stoi, a właściwie idzie z gitarą żeliwny Tadeusz nalepa i można sobie z nim strzelić selfie. Ja strzeliłem.

Z czasem większe pieniądze pojawiły się za puszczanie piosenek na dancingach, ale fdo tego trzeba było mieć licencję prezentera dyskotekowego, którą wystawiało ministerstwo kultury. Otóż Franek Walicki, dziadek i ojciec polskiego bigbitu, przekonał którego ministra kultury, iż puszczanie piosenek z płyty jest szalenie istotne dla wzmocnienia kultury narodowej. I minister wydał w tej sprawie słynne zarządzenie numer 36. To – przykładowo – Zbigniewowi Niemczyckiemu, po latach jednemu z najbogatszych Polaków zarabiać za jeden wieczór w warszawskim Bristolu tyle, ile dostawał za miesiąc pracy w radiu na etacie. A jak Franek Walicki otworzył w roku 1970 w sopockim Grand Hotelu pierwszą w Polsce dyskotekę, to taki prezenter Piotr Kaczkowski dostawał nieprawdopodobne 750 złotych za dzień, a właściwie za nocną zmianę, bo impreza startowała o siedemnastej, a kończyła się o drugiej w nocy.

Ale to był rok 1970, gierkowski bal się zaczynał i miał potrwać jeszcze całych dziesięć lat.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *