Echa „małej ojczyzny”. W Jarosławiu dzień jak co dzień. Dwaj osobnicy uzbrojeni w nóż i tasak napadli na pięciu innych mężczyzn. I w biały dzień obrabowali ich z wszystkich pieniędzy. Do czysta. Dokładnie było tego 7.60.
A znowuż w pobliskiej miejscowości Laszki dwaj obywatele miejscowi oczyścili oczyszczalnię ścieków. Z blach i podobnych metali kolorowych. Jarosławska policja „typowała sprawców”. Dwóch. Zajęło jej to pół dnia. Prokurator wycenił te blachy na max pięć lat w cieniu. Dla każdego.
W „Przeglądzie” czytam wywiad z Romanem Kłosowskim, Maliniakiem z „Czterdziestolatka”. Chwali się, że w liceum czytywał wybitnych pisarzy. Między innymi Wojciecha Żukrowskiego. Też czytałem, co tylko Żukrowski napisał. Tylko, że jego pisarstwo było schodkowe. To znaczy – schodził schodkami w dół. Od świetnych opowiadań wojennych czy „Porwania w Tiutiurlistanie” z każdym rokiem coraz niżej i niżej. Aż w końcu poparł wprowadzenie stanu wojennego. I wtedy zapadła nad Żukrowskim złowieszcza cisza. Ale w latach 90-tych dla mnie to ciągle był pisarz. Umówiłem się na wywiad, ale nie pytałem wcale, czy napisał, jako słup, Mieczysławowi Moczarowi „Barwy walki”, ani dlaczego poparł Jaruzela. Pamiętam tylko, że siedzimy u niego w mieszkaniu na Karowej, w dole toczy wody senna Wisła. A Żukrowski: „- Wie pan, co oni mi robili? Przynosili mi moje książki i wyrzucali na klatce schodowej. Wychodzę, a tu codziennie sterta…” Pisarz, któremu czytelnicy zwracają książki… Rzeczywiście, przykre. Zwłaszcza, że wszyscy pamiętali, iż to samo przytrafiło się nobliście Knutowi Hamsunowi, kiedy poparł Hitlera.
Ciepło do tego stopnia, że piszę przy otwartych drzwiach na balkon i wcale nie czuję chłodu. Może nawet lasy nadają się do użytku?
Z samochodem do myjni jadę już trzeci tydzień. Ja chyba naprawdę jestem mocno opóźniony w rozwoju.
Wczoraj impra u kolegi-dziennikarza, ponieważ skończył 50. W klimacie lat 60. Ja w świecącej koszuli z weluru, spod której co chwila wyłazi mi brzuszysko, Dorota w sukience z bistoru i biżuterii z Jablonexu. Dziś to jest wydarzenie, kiedyś to była rutyna. Lata 90 minionego wieku pamiętam jako jedną, niekończąca się imprezę. Pamiętam też, jak byłem wściekły, kiedy z jednej z takich imprez musiałem wyjść wcześniej, bo trzeba było wprowadzić ostatnie poprawki w doktoracie. Następnego dnia miał iść do drukarni. Tej przerwanej w połowie imprezy nie przeżałuję do końca moich dni.