– Wiesiek, jutro wchodzi do kin „Prosta historia o morderstwie”, rodzimy kryminał policyjny w reżyserii Arkadiusza Jakubika, ale historia w nim opowiedziana wcale nie jest prosta.
– O tyle nieprosta, że nie obowiązuje tu podział na prawych policjantów i zdemoralizowany świat przestępczy. Policjanci są umoczeni, poruszają się na granicy prawa – takiego właśnie ubabranego funkcjonariusza gra tu Andrzej Chyra – właściwie oni mediują między światem przestępczym a organami ścigania. Wahają się – raz kibicują jednym, raz drugim. Zależy, co akurat daje frajdę, korzyść, zabawę.
– To zupełnie jak w filmach Patryka Vegi.
– W tych wszystkich „Pitbullach” – a przypominam, że ostatni „Pitbull” wszedł na ekrany w styczniu tego roku, a kolejny będzie za dwa miesiące – rzeczywiście granica między policją i mafią się zaciera. To jest zresztą rewelacja, którą nasi twórcy kryminalni powtarzają do znudzenia. Żeby nie sięgać daleko. W kryminale policyjnym Eugeniusza Korina „Sęp” z 2012 roku policja – oczywiście nie cała – gra na dwie strony, bo istnieje pilna potrzeba pobrania organów dla nieuleczalnie chorych. A żeby te organy pozyskać, trzeba zgładzić paru bandziorów, rozpruć ich i rzecz całą zatuszować.
– Ci policjanci przypominają raczej Philipa Marlowe’a z powieści Chandlera, który przerzucał się od policji do gangsterów i z powrotem.
– U nas takie obyczaje panują wewnątrz policji. Przynajmniej tak twierdzi polski film. W „Anatomii zła” Jacka Bromskiego – swoją drogą cóż za pompatyczny tytuł jak na zwykły kryminał – prokuratura organizuje zabójstwo szefa Centralnego Biura Śledczego. W filmie „Jeziorak” Michała Otłowskiego policjantka w wysokiej ciąży…
– … to całkiem jak w „Fargo” braci Coen…
– … ależ dokładnie! Więc ta policjantka prowadzi śledztwo w mazurskich lasach, żeby się w końcu okazało, iż głównym winnym jest naczelny gliniarz w tej okolicy.
– A swoją drogą kryminał filmowy ruszył się wreszcie z Warszawy.
– Nie tylko filmowy. To za PRL-u było tak, że jeden czy drugi porucznik Kwaśniak z powieści Jerzego Edigeya, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego czy Anny Kłodzińskiej poruszał w rejonie paru przecznic od Marszałkowskiej, a czasem jechał rozwiązywać zagadkę morderstwa do domu pracy twórczej do Zakopanego. Teraz co miasto to autor. O Poznaniu pisze Ryszard Ćwirlej, o Lublinie Marcin Wroński, o Wrocławiu Marek Krajewski, o Gdańsku Mariusz Czubaj czy Katarzyna Bonda – żeby zatrzymać się przy najbardziej znanych nazwiskach. A w takim małym Oświęcimiu zbrodnie tropi w kolejnych powieściach tamtejsza autorka Iwona Mejza. A co do filmu – takie „Ziarno prawdy” w reżyserii Borysa Lankosza, nakręcone do powieści Zygmunta Miłoszewskiego, toczy się w Sandomierzu i to zarówno na powierzchni jak i w głębi miasta, w labiryncie piwnic.
– Podobnie jak słynny serial z księdzem Mateuszem.
– Słynny? To mało powiedziane, Romek. W Sandomierzu wszystko, co jest dla turystów, ma nadrukowane albo imię Mateusz albo sylwetkę faceta w sutannie i na rowerze. Pizzeria też się nazywa Don Matteo. A z serialu wynika, że Sandomierz to czołowe „miasto bezprawia” w skali globu. Regularnie co tydzień mordują kogoś w tym niewielkim przecież miasteczku. Niedługo zabraknie mieszkańców i serial będzie musiał się skończyć.
– Nie szkodzi – przeniesie się do Łodzi. Tam przestępców chwyta pies, który wabi się Alex. Czasem trochę pomoże mu jego pan, policjant. Ja sobie pokpiwam, bo nasuwa mi się pytanie: czy ten rodzimy kryminał filmowy tylko skacze po mapie, czy też mówi coś ciekawszego o naszym społeczeństwie.
– Romek, mnie też – jak czytam i oglądam – najmniej interesuje, kto zabił. Jeżeli już decyduję się na tę czy inną – rozrywkową w końcu – powieść czy film, chciałbym pozyskać jakąś wartość dodaną. Zresztą tak było zawsze – jak czytywałem Agatę Christie, interesował mnie ten wiktoriański światek angielskiej prowincji, którego już dawno nie ma. On był jak bibelot, jak kwitek zasuszony między stronicami. Jak oglądam wspaniałe ekranizacje tych powieści teraz, ze zjawiskowym Davidem Suchetem w roli Poirota, to dla czystej urody tego skansenu.
– Ja z kolei jak oglądałem czarny kryminał amerykański – powiedzmy „Asfaltową dżunglę”, „Podwójne ubezpieczenie” czy „Sokoła maltańskiego”, to nie po to, żeby się przekonać, iż sokół okazał się falsyfikatem. Ale żeby poczuć atmosferę tego ponurego fatalizmu, jaki kierował bohaterami tamtych filmów. No dobrze, a czym można się nasycić, kiedy się ogląda polskie kryminały?
– Chciałoby się zacytować klasyka: „W polskim filmie jest tak: nuda… nic się nie dzieje… dialogi niedobre… w ogóle brak akcji jest…” O tym, że policja polityczna, czyli zarówno dawne SB jak i obecny UOP współpracują z handlarzami narkotyków czy broni, dowiedzieliśmy się już z filmu „Psy” . A był to – przypominam Ci – rok 1992. Potem poleciały ciurkiem filmy podobne, jak „Miasto prywatne” i takie tam, gdzie wszystkim trzęsła spółka – lokalny mafiozo plus szef policji. Serial „Ekstradycja” też z tej epoki uzupełnił tę wiedzę o fakt współpracy naszych służb z wywiadem Rosyjskiej Federacyjnej.
– Na szczęście zawsze znajdzie się jakiś nieskorumpowany glina…
– …. ale – zauważ – najczęściej jeden, no dwóch, nie więcej. Jak Linda w serialu kryminalnym „Paradoks”.
– Jak on nas nie obroni przed bezprawiem, to już nie wiem kto. Ostatni sprawiedliwy. Tylko w imię czego?
– W imię zasad, Romek, w imię zasad…
„Prosta historia o morderstwie”, reż. Arkadiusz Jakubik, 2016