Piotr Stankiewicz „21 polskich grzechów głównych”

Piotr Stankiewicz „21 polskich grzechów głównych”:

Jedna z ważniejszych książek, jakie mi się trafiły na przestrzeni paru ostatnich lat.
Cytaty:

Niedasizm to postawa, z którą spotykamy się na co dzień: że nie da się. To pogląd, że lepiej jest czegoś nie zrobić niż zrobić. To skłonność do tego, by skupiać się nie na rozwiązaniu problemu, ale na dowodzeniu, że nie da się go rozwiązać. Niedasizm to zarówno przekonanie, że brak działania jest lepszy niż działanie…

Niedasizm nam nie służy, ale święcie go bronimy.

W naturę wszystkich urzędów świata wpisana jest pewna bezwładność, faktyczna bądź samoprzybrana.

W zwykłych, przyziemnych sprawach potrafimy być zaskakująco zachowawczy i dziwacznie nieelastyczni. Nie chcemy, nie umiemy i boimy się odstąpić od rutyny, choćby odstępstwo było minimalne i choćby ten lęk był absurdalny.

Nie da się, bo tak się nie robi. A poczucie, że tak się czegoś nie robi, paraliżuje nas jak mało co. Jest to dla nas bariera nie do przejścia, nie do obejścia, nie do przeskoczenia. To jest właśnie szczególnie perwersyjne: my, naród first to fight, bez walki poddajemy się zwyczajom podawania humusu. Kiedy prezydent Duda powołał Narodową Radę Rozwoju, krążył po internecie dowcip, że ma ona tak niewielką moc sprawczą, że równie dobrze mogłaby się nazywać Narodową Strefą Komfortu. Owszem, dowcip tak suchy, że można się odwodnić. Niemniej merytorycznie bardzo trafny. Polska jest jedną wielką strefą komfortu, z której wszyscy boimy się wyjść.

Można nawet powiedzieć, że ci z nas, którzy odnoszą sukces, odnoszą go wbrew swojej polskości.

Stężenie polskości, które zachodzi między Bugiem a Odrą, dławi nas, tłamsi, obciąża. Pełnię naszego potencjału możemy realizować dopiero wtedy, gdy się od polskości uwolnimy. I nie dzieje się tak tylko za granicą. Również wewnątrz Polski ci, którzy odnoszą największe sukcesy, są często wewnętrznymi emigrantami do krainy dasizmu, a wobec samej Polski są zdystansowani i obojętni.

K ultura dezinformacji, w wersji podstawowej, to brak zrozumienia dla wartości i wagi informacji. W wersji szerszej, równie często spotykanej, jest to celowe rozpowszechnianie informacji niepełnych lub po prostu błędnych. Kultura dezinformacji odpowiada za to, że kiedy zobaczymy gdzieś w Polsce dwie strzałki, obie prowadzące do punktu A, ale wskazujące w dwie przeciwne strony, to prędzej pomyślimy, że to my tu czegoś nie rozumiemy, niż że coś zostało błędnie oznaczone.

To jest właśnie punkt wyjścia kultury dezinformacji: nasz zwyczaj komunikowania się w sposób niejasny.

Dialekt, który używany jest w urzędach, jest chyba najtrudniejszym dialektem polszczyzny i ma on swoją nazwę i definicję. Jest to biurokratolica…

Spektakularnym i powszechnym przejawem kultury dezinformacji są też polskie znaki drogowe, a w szczególności inflacja ich ilości przy jednoczesnej deflacji znaczeń. Brakuje nam świadomości, że sygnały nadużywane zużywają się i tracą na znaczeniu. Jest oczywiste, że znaków drogowych jest w Polsce za dużo – jest to na tyle wyraziste, że zasługiwałoby, przez analogię z reklamową szyldozą, na miano znakozy. Znakoza sprawia, że znaki drogowe, które w założeniu miały informować i służyć bezpieczeństwu, stały się nie tylko dezinformacją, ale i zagrożeniem. Dochodzi do kuriozalnej sytuacji, w której obowiązkiem kierowcy staje się niepatrzenie na znaki, bo rozpraszają one uwagę. Znakoza sprawia, że bezpieczeństwo na drodze osiągamy raczej pomimo znaków niż dzięki nim.

… kiedy widzimy w Polsce znak drogowy, najpierw musimy się zastanowić, czy on dobrze stoi, potem, czy w ogóle obowiązuje, a dopiero na końcu możemy pomyśleć, czy chcemy się do niego zastosować.

Brak wyjaśnienia awarii doskwiera bardziej niż sama awaria, a nasze nierozumienie tego to jest właśnie kultura dezinformacji. I zwróćmy jeszcze uwagę, że choć „taki klimat” faktycznie może oblodzić trakcję i zatrzymać pociąg, to żadna pogoda nie tłumaczy obyczaju, który każe kierownikowi pociągu nie podnieść mikrofonu do ust i nie powiedzieć kilku słów do pasażerów.

Sam termin „biurokratolica” powstał z połączenia słów „biurokracja” i „cyrylica” oraz z aluzji do nazw czcionek komputerowych. Nazwa ta ma oddawać uczucie, którego doznajemy, kiedy słuchamy nieznanego nam języka słowiańskiego: wyłapujemy niektóre znajomo brzmiące słowa, co daje nam pewne poczucie komfortu, nie zmienia jednak faktu, że nie rozumiemy całości wypowiedzi.

Autorasizm to zachodząca w Polsce dyskryminacja Polaków za to, że są Polakami. Uznajemy samych siebie za niższą rasę. Uważamy, że obywatele Polski są ludźmi gorszymi, mniej wartościowymi i zasługującymi na mniej niż obywatele państw zachodnich. Autorasizm to nasza skłonność do samoponiżenia, nielubienia siebie samych, niechęci do tego, kim jesteśmy i co robimy.

Zżymanie się na nasze państwo, hejtowanie własnego sposobu bycia i drwiny z samych siebie są w Polsce nie tylko normą, ale czymś wręcz wskazanym. Można powiedzieć, że jednym z najważniejszych polskich zwyczajów jest nienawiść do polskich zwyczajów.

Rzecz w tym, że w codziennych sytuacjach i w warunkach pokojowych nasza ufność jest blokowana przez autorasizm. Obraz Polaka w oczach jego rodaka jest katastrofalny. Lubimy postrzegać siebie nawzajem i traktować się jak swołocz, bydło, które na nic nie zasługuje, jak złodziei i cwaniaków. Polak Polakowi domyślnie oszustem i zagrożeniem.

… jest oczywiste, że w państwowej służbie zdrowia musimy zadowolić się podstawowym minimum. Budynek jest ogrzany, w łazience jest woda, czasem nawet ciepła, a lekarz koniec końców też nas przyjmie. Cała reszta – estetyka, wygoda, szacunek dla prywatności – to są zbytki, na które nie zasługujemy, bo jesteśmy Polakami.

Obcokrajowiec zza zachodniej granicy jest w naszych oczach wyższym, lepszym gatunkiem człowieka. Dla nas nie warto się starać, warto dopiero dla ludzi z Zachodu. Co więcej, naszego własnego głosu można nie słuchać i nie uwzględniać, ale głosu z Zachodu wysłuchać trzeba. Zdanie obcokrajowca bardziej się w Polsce liczy niż zdanie Polaka.

Wystarczy w Polsce nie być Polakiem, ale Niemcem czy Kanadyjczykiem, a od razu można liczyć na specjalne traktowanie.

T upolewizm to skłonność do robienia rzeczy bez należytego przygotowania i bez odpowiedniego zapasu czasu. Jak zwykle, nie chodzi w tym o cechy charakteru jednostek, ale o to, że społecznie rzecz biorąc, jesteśmy wszyscy przyzwyczajeni do działania nieprzygotowanego, improwizowanego i na ostatnią chwilę. W ten właśnie sposób funkcjonują najczęściej nasze mechanizmy administracyjne i państwowe. Nie ma niestety wyrazistszego i bardziej spektakularnego przykładu tupolewizmu niż lot do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku.

Ten tragiczny lot do Smoleńska to nie jest przecież aberracja polskości, ale jej istota. Ale to jakoś rzadko przechodzi nam przez gardło.

Nie przeszkadza nam polski bałagan. Raczej ten nam przeszkadza, komu ten bałagan przeszkadza. Nikt z nas nigdy nie wstał, żeby zawołać „dość!”. Dopóki status quo działa – pasuje wszystkim. A nawet gdy już z wielkim hukiem działać przestaje, jesteśmy zainteresowani głównie tym, żeby znaleźć powierzchowne przyczyny i kozły ofiarne, a cały tupolewiczny system zostawić bez zmian.

Optymizm magiczny to planowanie działań w oparciu o założenie, że wystąpią tylko okoliczności korzystne, a okoliczności niekorzystne nie wystąpią. Jeśli okoliczności niesprzyjające już wystąpiły, wówczas wierzymy, że nie będą one miały konsekwencji. Mówiąc prościej, optymizm magiczny to postawa, w której nie przyjmujemy do wiadomości realiów, ale zakładamy, że jakoś to będzie. Niestety, całkiem często nie jest.

W optymizmie magicznym zakładamy – często wbrew twardym faktom – że nic złego się nie zdarzy i że wszystko pójdzie po trajektorii najbardziej nam przychylnej. Że deszcz nie spadnie, śnieg się roztopi, a mgła rozstąpi. Optymizm magiczny to dokładne przeciwieństwo amerykańskich podręczników o sprawnym działaniu, w których czytamy zawsze, że należy mieć nadzieję na najlepsze, ale przygotować się na najgorsze. Niestety, w Polsce realizujemy raczej zasadę „przygotuj się na najlepsze, a o najgorszym nawet nie myśl”.

Mieszkamy w kraju, w którym tradycją i patriotycznym obowiązkiem jest czarnowidztwo i negatywne myślenie, ale… z jakiegoś powodu nie przekłada się to na cnotę rozwagi i umiejętność przewidywania naszych instytucji.

Polska ma problem ze zrozumieniem i docenieniem zagrożeń, które nie weszły jeszcze w stan oczywistości. Polska nie jest dobra w przewidywaniu tego, co nienamacalne, a polskie organizacje zachowują się tak, jakby widziały tylko fakty zmysłowe lub medialne, nie widziały natomiast tego, co jest dostępne pojęciowo. Nie umiemy uprzedzać zawczasu, a jeśli w ogóle umiemy na coś reagować, to tylko na to, co naoczne i podane na dłoni.

Prewencja wobec tego, czego nie widać, nie jest naszą najlepszą stroną. Właściwie nie jest naszą żadną stroną.

Antyproceduralizm to brak wiary w procedury i niechęć do nich. Jest to zarazem przekonanie, że rzeczy doraźne i improwizowane będą zawsze lepsze niż te zaplanowane i przemyślane. Antyproceduralizm każe nam postrzegać procedurę nie jako narzędzie do panowania nad rzeczywistością, ale jako zło konieczne, balast, który raczej przeszkadza, niż ułatwia. Procedury w Polsce – tam, gdzie w ogóle istnieją – są na ogół oderwanymi od życia regulaminami, których nikt nie przestrzega i które niczemu nie służą. Jedyne, do czego się przydają, to tworzenie fałszywego poczucia bezpieczeństwa. W razie czego zawsze będzie można pokazać, że o proszę, procedura była, tam, w szufladzie, leży ostemplowany wydruk. I nic to, że nikt jej nie przestrzegał, i nic to, że wszyscy o tym wiedzieli.

Procedura jest gwałtem na polskości. My po prostu nie wierzymy w schemat, racjonalność i regulamin. Nie wierzymy, że możemy się w nich odnaleźć. Uważamy, że naszym jedynym żywiołem i najwyższym wcieleniem jest improwizacja, działanie „na żywca”, rozpoznanie bojem i wymyślanie na bieżąco.

Antyproceduralizm sprawia, że Rzeczpospolita Polska wyczerpuje swoje możliwości w bieganiu od pożaru do pożaru i gaszeniu ich. Polska nie jest w stanie niczego zaplanować ani też naprawić i połatać na dłużej. Nie myślimy procedurami, a więc nie mamy czego naprawiać, żeby następnym razem było lepiej. Wszystko jest zawsze ad hoc, wszystko jest zawsze starciem się na świeżo i na nowo z żywiołem życia, które nieodmiennie nas zaskakuje. Nic nie jest dla nas nauczką i z niczego nie potrafimy wyciągnąć wniosków.

… na ogół okazuje się, że jej przyczyną było „rażące zaniedbanie”, czyli systemowe nieprzestrzeganie czy wręcz nieistnienie procedur. Chciałoby się powiedzieć, że rażące zaniedbanie nie jest tylko okazyjną przyczyną tej czy innej katastrofy, ale więcej, że to jest w Polsce stan normalny wszystkich i wszystkiego.

Nie jesteśmy mądrzy ani przed szkodą, ani po szkodzie, za to po szkodzie płoniemy świętym oburzeniem, że ktoś gdzieś zaniedbał i nie przestrzegał. Tak jakby to było jakąkolwiek nowością czy zaskoczeniem.

Z arządzanie rozmyciem odpowiedzialności to celowe utrzymywanie niejasnego podziału kompetencji między ludźmi lub instytucjami. Służy to utrudnianiu wszelkiej aktywności oraz ochronie osób decyzyjnych przed konsekwencjami ich działań lub zaniechań. Innymi słowy, zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności to rozmyślne kultywowanie ogólnego bałaganu decyzyjnego i czerpanie zeń korzyści. Modelowym przypadkiem jest sytuacja, w której kompetencje dwóch organów państwa graniczą ze sobą i wytwarzają nieprzejrzystość na styku. Ta nieprzejrzystość jest wykorzystywana przez wszystkie zainteresowane strony do fałszywej ucieczki przed kozłoofiaryzmem.

Zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności służy tu zniechęcaniu nas do udziału we władzy. Jak długo wszystko spowija mgiełka niejasności, tak długo będziemy mieć tych dożywotnich burmistrzów i zabetonowane rady miejskie, którym ani demokracja, ani obywatele nie przeszkadzają w rządzeniu.

N orma europejska to ideał Europy, który stanowi w naszym mniemaniu ostateczny cel istnienia Polski. Dostosowanie się do normy europejskiej jest najdalszym wyobrażalnym horyzontem naszych polskich planów i zamierzeń. Norma europejska nie odnosi się przy tym do żadnego konkretnego państwa europejskiego. Jest to raczej zbiór naszych przypadkowych, za to bardzo wyidealizowanych przekonań o tym, jaka jest Europa. W normie europejskiej przyjmujemy, że Europa jest ukończonym, zamkniętym projektem i monolitem. Zacznijmy od samego pojęcia „Europa”. To jest dla nas pojęcie pierwotne, ideał, który jest spójny, nieskazitelny i w najmniejszym stopniu nie odzwierciedla faktu, że Niemcy różnią się od Francji, a Skandynawia od Grecji. W języku polskim słowo „Europa” nie oznacza przecież kontynentu, ale mityczną krainę, w której wszystko dzieje się tak, jak powinno.

Skoro Europa jest w naszych oczach dziełem skończonym i zamkniętym, to wszystko, co europejskie, jest z definicji najlepsze z możliwych. Nie jesteśmy w stanie pomyśleć, że coś w Europie może działać źle lub że może stanowić stadium procesu. Bywa, że wdrażamy w Polsce rozwiązania, które owszem, wciąż można spotkać w Europie, ale tylko dlatego, że kraje europejskie popełniły błąd i jeszcze nie zdążyły go naprawić.

N ibypaństwo to państwo teoretyczne i tekturowe, państwo, które nie realizuje swoich konstytucyjnych celów. W działaniach nibypaństwa brakuje wspólnego mianownika, który spajałby je w jakąś zrozumiałą całość. Jego poszczególne struktury funkcjonują niezależnie od siebie, czasem do tego stopnia, że sprawiają wrażenie nie spójnej całości, ale luźnego zbioru instytucji.

Podorganizmy nibypaństwa lubią też symulować działanie. Lubią udawać, że coś w ogóle jest robione, tak żeby z zewnątrz wyglądało, że nibypaństwo to prawdziwe państwo. Udawanie staje się niejako racją stanu. Owszem, są jakieś ministerstwa i urzędy, leżą w nich jakieś analizy i strategie, ktoś nawet nosi papiery od drzwi do drzwi i przepycha z szuflady do szuflady. Ale jak tylko trochę w tym pogrzebać, to szybko się okazuje, że to wszystko jest po nic, że to wszystko tylko wygląda jak państwo. Państwo, z samej swojej natury, lubi udowadniać, że to, do czego jest powołane, niezbędnie musi być robione. Natomiast nibypaństwo potrafi się z tego kompletnie nie wywiązywać – a mimo to istnieć. Nibypaństwo jest tak zajęte pozorowaniem swoich działań, że nie starcza mu czasu i sił, by robić to, co robić powinno i do czego jest powołane.

Pierwotnym lękiem każdej Polki i każdego Polaka jest lęk o nieciągłość i niekonsekwencję działań Rzeczypospolitej. Państwo polskie nie jest w stanie planować na kilka dekad do przodu i nie daje nam poczucia, że jak coś obieca, to za kilkadziesiąt lat tę obietnicę spełni.

F etysz jedności narodowej to przekonanie, że dopiero wtedy w Polsce będzie dobrze, kiedy wszyscy będziemy się we wszystkich sprawach zgadzać. Taką powszechną zgodę uważamy za stan możliwy do osiągnięcia, więcej – za stan jak najbardziej pożądany, więcej – za jedyny stan moralnie słuszny. Każda sytuacja inna niż powszechna jednomyślność to dla nas nędzny i rezygnacyjny kompromis z marną rzeczywistością. Niezwykle trudno jest nam zaakceptować to, że konflikt jest w życiu społecznym i politycznym nieunikniony. Różnice zdań, poglądów i interesów irytują nas, męczą, wydają się nam czymś patologicznym i niedojrzałym. Tęsknimy do świata, w którym wszyscy chcą tego samego i myślą tak samo, a w głębi duszy wciąż dziwimy się, jak to jest w ogóle możliwe, że ludzie się różnią i nie zgadzają się ze sobą.

Chciałoby się powiedzieć, że naszą podstawową kategorią myślenia jest wciąż rodzina czy, szerzej, nasza rodzinno-towarzyska siatka bezpieczeństwa, złożona z bliższej i dalszej rodziny, pociotków i przyjaciół, generalnie ze wszystkich, z którymi czujemy się w miarę blisko, ze wszystkich tych przesławnych „naszych kolegów”, którym chwała, w odróżnieniu od zewnętrznych „chujów”, którym „precz”. Tylko w tej banieczce wiemy mniej więcej, jak się poruszać, a jedyny uniwersalizm, na jaki nas stać, to starać się rozciągnąć ją na całe społeczeństwo. Stąd ta rozpaczliwie naciągana koncepcja „wielkiej rodziny”, o której mówi prezydent. W końcu „wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna”, prawda?

Fetysz jedności wylogowuje nas z myślenia i sprawia, że mówienie o jakichkolwiek podziałach jest w Polsce tabu. Wszyscy jesteśmy różni, każdy uważa się za indywidualistę… ale nie potrafimy żyć bez iluzji jedności.

Rozbieżność prawa i zwyczaju to sytuacja, w której zapisy prawa i praktyka życia różnią się od siebie, często diametralnie. Rzecz jasna, mogą one sobie wzajemnie zaprzeczać, co więcej, jeśli sobie zaprzeczają, zwyczaj bywa ważniejszy niż prawo. Nie wiadomo przy tym z góry, co obowiązuje w danej sytuacji. Dlatego też marnujemy mnóstwo czasu i energii na ciągłe ustalanie, które z nich jest które i które jest górą. Zakaz sprzedawania alkoholu osobom nietrzeźwym, czyli ta tabliczka, która wisi nad każdym barem w Polsce, jest chyba najpowszechniejszym, najbardziej absurdalnym i najczęściej łamanym prawem w Polsce. Ten przepis jest paradoksalny już w punkcie wyjścia, bo przecież do knajpy po to się właśnie chodzi, żeby pić alkohol, względnie, żeby się upić. To zaś jest procesem. Większość z nas nie wali półlitrówek na hejnał, piąteczek jest rzeczą stopniową, a alkohole trzeba domawiać, czyli dokupywać je wtedy, kiedy się jest już w stadium przejściowym do pełnowartościowego pijaństwa. W świetle prawa stadium przejściowe jest jednak wąskim okienkiem, bo stan nietrzeźwości zaczyna się oficjalnie od 0,2‰. Innymi słowy, zamówienie każdej kolejki poza pierwszą jest nielegalne. Jest to oczywiście przepis na wskroś absurdalny, a przede wszystkim kompletnie nieprzestrzegany.

Prawo zwyczajowe ma też często prymat nad prawem drogowym. Ograniczenia prędkości, jakie oficjalnie obowiązują na polskich drogach, to w praktyce tylko luźne sugestie dla kierowców tudzież zachęta do ogólnej refleksji nad bezpieczeństwem jazdy.

… polskie prawo nie jest samo z siebie żadnym narzędziem oddziaływania na rzeczywistość. Jest ono z zasady wybrakowane, wydmuszkowe, widmowe. Żaden przepis sam w sobie nie wystarczy – potrzebna jest jeszcze dodatkowa informacja, że on serio obowiązuje.

Natręctwo porównywania to nasza nieusuwalna potrzeba, by porównywać to, co polskie, z tym, co zagraniczne. Kompulsywnie porównujemy sami siebie z obcokrajowcami, nasze państwo z innymi państwami, a nasze standardy ze standardami zagranicznymi. Nie potrafimy samodzielnie pomyśleć, kim jesteśmy, i nie umiemy sami sobie wymyślić, kim chcemy być. Jesteśmy totalnie zewnątrzsterowni. Wolimy patrzeć na siebie oczami cudzymi niż własnymi i myśleć o sobie nieswoimi kategoriami. Co więcej, nie tylko wolimy, ale często po prostu nie potrafimy inaczej. Umiemy rozumieć siebie tylko przez pryzmat tego, co – naszym zdaniem – myślą o nas inni.

Ten obraz tworzymy sobie, przeglądając się w krzywych zwierciadłach krajów, które uważamy za lepsze i gorsze od Polski. Ta oś lepsze–gorsze pokrywa się w naszych oczach z osią Zachód– Wschód, bo z Zachodem porównujemy się po to, żeby się poniżyć i upokorzyć, a ze Wschodem po to, żeby poczuć swoją wyższość.

Każdemu słowu, które Zachód o nas wypowie, przysłuchujemy się jak najpilniejsi uczniowie i przyjmujemy je jak prawdę objawioną. Obowiązuje prosta zasada: jeden artykuł o Polsce napisany w Niemczech albo w Stanach waży więcej niż dwieście artykułów o Polsce napisanych w Polsce.

… rzeczy w Polsce nie są dobre ani złe same z siebie, a stają się takie dopiero w zestawieniu z Zachodem.

Wobec Rosji mamy schizofrenię w pełni objawową: kultura rosyjska nas fascynuje, rosyjskiego państwa się boimy, a zarazem kompulsywnie gardzimy Rosjankami i Rosjanami. Pogarda i beka z Rosji to oddzielna i wysoce klikalna gałąź polskiego internetu.

Przerost wiary w czynnik ludzki wiąże się też z antyproceduralizmem. Wierzymy, że zamiast oddać władzę procedurom, lepiej jest oddać ją w ręce ludzi. W jakimś sensie wciąż tkwimy tu pod sztandarem Stalina i jego sławnego: Kadry rieszajut wsio, czyli „kadry decydują o wszystkim”, a dokładniej: „o wszystkim decyduje czynnik ludzki”.

Niestety Polską nie rządzi procedura. Lubimy mówić o państwie prawa i lubimy go bronić, ale nie lubimy niestety mówić o państwie procedury. A powinniśmy zacząć.

… przerost wiary w czynnik ludzki może wytworzyć mniej lub bardziej groteskową wiarę w męża opatrznościowego, który przyjdzie i zbawi. Pierwszy przystanek to niewiara w procedury, drugi to wiara w „kilkudziesięciu sprawiedliwych”, a trzeci to sen o Andersie na białym koniu…

Wydaje się nam, że Polska wtedy będzie działać sprawnie, kiedy dokona się jakaś wielka odnowa moralna, zbiorowe przesilenie czy wzmożenie etyczne, które ześle nam wszystkim w gratisie anielskie serca.

Lubimy żądać heroizmu wszędzie, zawsze i od wszystkich. Nie umiemy sensownie zorganizować ruchu ulicznego i zamiast tego domagamy się, by wszyscy codziennie przeprowadzali wszystkie staruszki przez wszystkie jezdnie.

Dopóki system będzie zły, czynnik ludzki możemy sobie wymieniać do woli i w nieskończoność, a i tak wylądujemy w punkcie wyjścia.

K ozłoofiaryzm to przekonanie, że podstawową i najpilniejszą odpowiedzią na każdą porażkę czy katastrofę jest wskazanie konkretnej jednostki za nią odpowiedzialną. Kiedy coś się złego stanie, nikt w Polsce nie oczekuje odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego było możliwe, że to się stało?”. Wszyscy oczekują natomiast odpowiedzi na pytanie: „Kto zawinił?”. Wszyscy są przekonani, że kluczową rolę w każdym nieszczęściu odegrać musiał tylko jeden konkretny człowiek.

Chcemy ukarać tego, kto błędnie pociągnął za sznurek, ale nie zastanawiamy się, dlaczego daliśmy go do ręki komuś, kto nie zna się na kukiełkach.

Nie umiemy się nauczyć, że żadna poważna katastrofa nigdy się nie zdarzy bez głębokich przyczyn, bez spirali błędów i kumulacji przeciwieństw. Uwielbiamy ciągać konkretnych ludzi po sądach, ale nie potrafimy zrozumieć, że odpowiedzialność jednostki jest, owszem, istotna z punktu widzenia prawa, ale całkowicie drugorzędna, jeśli chodzi o prewencję. Ciągle nie możemy sobie uzmysłowić, że źle działającego systemu nie naprawi ani nie powstrzyma pojedynczy człowiek, jak też, z drugiej strony, że jeśli system działa w miarę dobrze, to niekompetencja bądź zła wola jednostki nie będzie miała skutków aż tak tragicznych.

Kozłoofiaryzm jest dla nas tak ważny również dlatego, że daje on iluzję łatwego uporania się z problemem. Coś się psuje albo wybucha, samolot spada czy statek tonie, my zrzucamy winę na pilota albo sternika, a cała reszta pozostaje po staremu.

Rzecz jasna, kozłoofiaryzm uniemożliwia poprawę systemu i gwarantuje, że prędzej czy później nieszczęście się powtórzy. Trudno tu nie przypomnieć, jak bardzo podobne były katastrofy CASY w Mirosławcu (20 ofiar śmiertelnych) i tupolewa w Smoleńsku zaledwie dwa lata później (96 ofiar).

W idzimisizm to brak zrozumienia dla wartości i statusu wiedzy eksperckiej. Sprawia on, że losowe opinie przypadkowych ludzi traktujemy na równi z rzetelną wiedzą fachową. Nie mamy mechanizmów, które pozwoliłyby uwzględnić, że zdanie człowieka, który przez dziesięć lat coś badał, jest ważniejsze niż zdanie tego, kto dopiero przed minutą się o problemie dowiedział. Wydaje nam się, że na tym polega demokracja, że oba te głosy mają mieć równą moc. Sprawia to, że potwierdzone dane mieszają się z przypadkowymi przemyśleniami osób kompletnie nieprzygotowanych, a decyzje rozstrzygające o życiu w Polsce są ich nieprzewidywalną wypadkową.

Ciągle się nam wydaje, że umiejętność rozmawiania jest czymś wrodzonym, czymś, czego nie trzeba się uczyć, bo to spada z nieba, dane za darmo i samo z siebie. A przede wszystkim, do dyskusji i rozmowy jesteśmy po prostu nieprzyzwyczajeni.

R ozbieżność biurokracji i życia polega na tym, że polska biurokracja nie stanowi narzędzia do porządkowania rzeczywistości i zarządzania nią. Nie służy do aktywnego współtworzenia rzeczywistości, ale jest zorganizowanym systemem ucieczki od odpowiedzialności. Nasza biurokracja jest wtórna wobec życia i oderwana od niego. Rzeczywistość sobie, a biurokracja sobie. Najpierw coś się w życiu dzieje, a dopiero potem w jakiś mniej lub bardziej fikcyjny sposób „uzupełniamy papiery”, „wpasowujemy w ramy” czy „kreatywnie księgujemy”. Proces ten zachodzi zarówno w realu, jak i w naszych głowach – nasza biurokracja rozbiega się z życiem, a my już nawet nie oczekujemy, że będzie się z nim zgadzać. Mamy głębokie przekonanie, że tak jest, było i być musi. Ale uwaga, rozbieżność biurokracji i życia to nie to samo co obiegowa diagnoza o nadmiarze biurokracji. Tu nie chodzi po prostu o mętność przepisów czy przerost papierkowej roboty. Bo zwróćmy uwagę, że są w Polsce miejsca, gdzie biurokracji jest ewidentnie za mało, a nie za dużo. W niejednej polskiej instytucji praca biurowo-formalna rozkłada się nierównomiernie i nieraz się zdarza, że wszystko wisi na jednej osobie, która nominalnie jest tylko pracownikiem administracyjnym, a w praktyce – menedżerem całości. I oczywiście nie może podołać tej pracy, bo ma za mało rąk do niej – tylko swoje.

Polska biurokracja jest bardzo bierna. Nie jest środkiem do zarządzania światem, nie jest praktycznym ramieniem idei, ale raczej pasywną ramą, w którą wpasowujemy to, co i tak się dzieje. Większość, a może i wszystkie twórcze i świeże przejawy polskiego ducha powstały całkowicie niezależnie od jakichkolwiek prawnobiurokratycznych procedur, a zaksięgowane w dokumentach zostały dopiero po fakcie.

Wiele rzeczy robimy nie po to, żeby realnie coś zrobić, tylko po to, żeby zadośćuczynić przepisom, regulacjom czy ustawom. Nie po to, żeby było dobrze, ale po to, żeby odhaczyć.

Żyjemy w demokracji, ale nie potrafimy demokratycznie załatwiać spraw. Wszystko byśmy chcieli załatwiać apolitycznie, nie przez polityków, ale obok polityki albo wręcz w ucieczce od niej. W mediach często słyszymy, że taka czy inna decyzja była decyzją polityczną. I co tu właściwie znaczy to słowo „polityczna”? Czy była to decyzja uzasadniona troską o wspólne dobro? Oczywiście, że nie. Jest dokładnie odwrotnie, „decyzja polityczna” to decyzja podjęta dla czyjejś wąskiej korzyści własnej. „Polityczny” kompletnie nie kojarzy się nam z żadną wspólnotą, tylko z cynizmem, partyjniactwem i knowaniem. „Polityczny” znaczy tyle co „niemerytoryczny”, „stronniczy”.

Banałem jest już obserwacja, że po polsku „idziemy na kompromis”, czyli wycofujemy się, rezygnujemy, poddajemy, podczas gdy w krajach anglofońskich we reach a compromise – kompromis osiągamy, zdobywamy, wypracowujemy.

Polityczny przeciwnik to nie jest dla nas tylko polityczny przeciwnik. Jest on też wyzwaniem egzystencjalnym, kimś, kto drażni nas samym swoim istnieniem. Przecież nasze poglądy są jedyne słuszne, więcej, jedyne możliwe. Sama idea, że ktoś może mieć inne, podważa nasz obraz świata. Fakt, że ktoś myśli inaczej, jest skandaliczny. Dlatego też celem polskiej dyskusji nie jest żaden tam krok naprzód ani napisanie protokołu rozbieżności, ale udowodnienie, że druga strona się nie liczy.

Rzeczpospolita Polska jest tylko sumą widzimisizmów swoich obywateli.

N arodowy esencjalizm to przekonanie, że nasze zachowanie jest przede wszystkim polskie, a nie po prostu ludzkie. Innymi słowy, jest to pogląd, że życie w Polsce jest ukształtowane przede wszystkim przez specyficzne cechy Polek i Polaków, a nie przez mechanizmy uniwersalne.

W naszych własnych oczach nie jesteśmy po prostu ludźmi, którzy mieszkają w Polsce i mówią po polsku. Przeciwnie, a zarazem dużo więcej – zakładamy i głęboko wierzymy w istnienie esencji polskości, „natury Polaka”, „polskiej duszy”, naszej mentalności narodowej, zestawu cech czy sposobu życia, który jest szczególny dla Polaków. Ta mentalność jest na tyle rozmyta i trudno uchwytna, że można o niej bez końca toczyć długie nocne rozmowy, ale zarazem na tyle twarda i konkretna, że gdy trzeba, to można się nią zasłonić. Uważamy ją za coś wyjątkowego, bardzo specyficznego, coś, co przeważa i rozstrzyga o naszym życiu. Wydaje nam się, że polskość nas definiuje, że stale nas określa, że trzyma nas w kleszczach. Nie umiemy się z nią nie liczyć i nie potrafimy jej łatwo przeskoczyć. Nasza wiara w istnienie esencji polskości nie jest, niestety, wiarą po próżnicy.

Argument z mentalności jest często stosowany jako pierwszoplanowy i nadrzędny, zarówno po to, by uzasadnić, dlaczego czegoś nie robimy, jak też po to, by wstecznie wyjaśnić, dlaczego coś nie zadziałało. Którąkolwiek drogą pójdziemy, i tak najpewniej się okaże, że wyjątkowość polskiej mentalności jest podkładką dla rozłożonych rąk i usprawiedliwieniem bierności.

To jest ten arcypolski twist. Zaczynamy się zachowywać tak, jakby spóźnianie się pociągów albo dziurawe drogi były naszym własnym, odrębnym i twórczym wkładem do skarbca ludzkości.

Polska naszych marzeń to kraina, w której wszystko jest tak jak należy i wszyscy są szczęśliwi. W Polsce naszych marzeń w każde miejsce można dojechać autostradą, ale jednocześnie jest ona jedną wielką ostoją przyrody.

To o Polsce naszych marzeń toczymy nocne rozmowy, dzienne spory i jatki w internecie. I to za Polskę naszych marzeń chcemy i lubimy przelewać krew. A przynajmniej mówimy, że lubimy. Powstania, wojny, bomba atomowa i powrót do Lwowa, nasze marzenie, by być first to fight – to wszystko dotyczy przecież Polski naszych marzeń, a nie Polski realnej. Nikt przecież nie chce ginąć za realną Polskę, a tylko za Polskę naszych marzeń.

Polska naszych marzeń to nie jest żaden bodziec do działania, a tylko ideał, tak wyśrubowany, że niemożliwy do zrealizowania.

Gość z Marsa czy z Tromsø, który patrzy na Polskę, widzi tylko Polskę, ale biedny Polak, który patrzy na Polskę, widzi przede wszystkim brak Polski naszych marzeń.

Otóż kierunek poprawy jest prosty – musimy przestać popełniać błędy, które opisałem w tej książce.

3 komentarze do “Piotr Stankiewicz „21 polskich grzechów głównych”

  1. Jezusmaria muszę to przeczytać w całości. Nie zgadzam się jednak, że Polska jest wielką strefa komfortu, z której boimy się wyjść. Taką strefą jest może Szwajcaria a może Norwegia. Polska jest domem wariatów, w którym każdy próbuje sobie znaleźć własny kąt, możliwie daleko od tych najgorszych pacjentów.

    1. Toż my z Dorotą właśnie w tym celu szastamy się po tej naszej ojczyźnie w te i we wte. Po ten kąt. Bez efektów – na chwilę obecną, na dzień dzisiejszy…

Skomentuj mszwedowski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *