Ta Budka Suflera jakoś nie chce się ode mnie odkleić. Są sobie środkowe lata 80-te, nie bardzo jest, co robić, więc się łazi po górach. Nieraz na wariata. Nucę więc sobie aktualny przebój „Jolka, Jolka” i idę w Bieszczady, do schroniska, co tam jeszcze nie byłem. Jest zima, zmierzcha się i nagle, pośrodku polany, dociera do mnie, że zabłądziłem. Wracam po własnych śladach w doliny. A tu ciemniej niż w lesie. Rozumiem – planowe wyłączenia. Nagle – wioska, a w oknach – naturalnie pobłysk lampy naftowej. I tu – na jednym podwórzu błyska światło. Widzę, że gospodarz odpalił traktor i reflektorami przyświeca sobie w kierunku ziemianki. Podchodzę, a on obcesowo: „- Czego?” Mówię, co i jak. Uspokoił się i tłumaczy, że wziął mnie za szpicla, bo teraz tacy chodzą po wsiach i kapują „na emo”, kto i gdzie pędzi. Ale zaprasza do chałupy dźwigając niemałych rozmiarów kanister. Posiedziałem krzynkę, podziękowałem za gościnę i zbieram się na autobus. „- Dziś pan nigdzie nie pojedzie. – Dlaczego? – Bo dziś była wypłata w Lutowiskach. Całe Bieszczady pijane w cztery dupy”. Zostałem. To, co zobaczyłem tego wieczoru, w trakcie rozprowadzania bimbru po gościach mojego dobroczyńcy, mogłoby konkurować tylko z tym, co zobaczył Wyspiański stojąc w drzwiach bronowiskiej chaty w trakcie wiadomego wesela. Rano skończył się bimber, ale też skończyła się – co gorsza – woda. A brali ją nie ze studni, a ze strumienia, który płynął za chatą. A tym razem strumieniem waliła ruda breja. Więc ja człapię tą wioskową drogą w stronę przystanku, wystawiam dziób na rzęsisty deszcz. A w głowie dudni mi jak w cembrowinie: „Jolka, Jolka; Jolka, Jolka; Jolka, Jolka…”