Olga Tokarczuk „Empuzjon”

Olga Tokarczuk „Empuzjon”:

Wszystko wiadomo.
Cytaty:

… wyłania się nagle przed nimi wiadukt, pod którym wjeżdżają do wsi, a za nim ogromna bryła budynku z czerwonej cegły, i zaraz inne, mniejsze zabudowania, i ulica, i nawet dwie gazowe latarnie. Budynek z cegły okazuje się kolosem, rośnie w oczach, a ruch pojazdu wydobywa z ciemności szeregi oświetlonych okien.

W ogromnym przeszklonym kredensie bieliła się piękna porcelanowa zastawa z kobaltowymi sentymentalnymi scenkami – pasterzy i owiec. – Gemütlich – szepnął do siebie Mieczysław, zadowolony, że przypomniał sobie pewne niemieckie słowo, które lubił szczególnie. Takiego słowa brakowało w jego języku. Przytulnie? Miło? Powracały doń też słowa doktora Sokołowskiego z czasów, kiedy ten zaczął go leczyć i zmagać się z jego apatią – że życie należy uczynić apetycznym. Tak, apetyczne, to lepsze słowo niż „gemütlich“, pomyślał Wojnicz, odnosiło się bowiem nie tylko do przestrzeni, ale także do wszystkiego innego – do czyjegoś głosu, do sposobu mówienia, siadania w fotelu, wiązania chustki pod szyją, do tego, jak ułożone są ciasteczka na talerzyku.

Ojciec uważał, że wszystkim klęskom narodowym, jak i niepowodzeniom wychowawczym winne jest zbyt miękkie wychowanie, które niesie ze sobą babskość, czułostkowość, bierność zwaną dziś modnie „indywidualizmem”. Tego nie lubił. Liczyły się męstwo, energia, praca społeczna dla ogółu, racjonalizm, pragmatyzm… Szczególnie lubił słowo „pragmatyzm”.

Mogę panów pocieszyć. Badania naukowe wykazały, że kobiecy mózg funkcjonuje zupełnie inaczej, a nawet ma inną budowę – odezwał się Walter Frommer. – Przede wszystkim jest to kwestia rozmiaru, a zarazem uwypuklenia innych sfer. Tam gdzie u mężczyzny mieści się wola, u kobiety mamy pożądanie. Tam gdzie mężczyzna ma rozumienie liczb i ogólnie struktur, u kobiety znajduje się macierzyństwo… – To prawda, mózg kobiety jest, i nie da się temu zaprzeczyć, bo tak wykazują obiektywne badania, po prostu mniejszy – przerwał autorytarnie Siwy Lew z ustami pełnymi jedzenia.

… zawsze dostrzegał jakiś nowy szczegół: spinkę do włosów spowitą tumanem kurzu leżącą w szparze pod oknem; albo długi jasny włos na narzucie, zdrowy i gruby, który sięgał prawie samej podłogi. O tym, że pomponik nocnych pantofli jest naderwany, a żelazne łóżko obłupane z farby w jednym miejscu, wiedział już dobrze i spoglądanie na te drobne ułomności sprawiało mu wielką przyjemność, jakby pokój Opitzowej był w nim od zawsze. Po kilkunastu minutach wstawał i tak samo chicho jak wchodził, znikał, muskając po drodze narzutę na łóżku, chustę wiszącą na kołku na drzwiach. Idąc po schodach, odzyskiwał swój kształt, stając się na powrót Mieczysławem Wojniczem, studentem Politechniki Lwowskiej,

Uważał też, że nie wszyscy tutaj są naprawdę chorzy, niektórzy tylko udają, żeby uciec od życia albo się ukryć.

Mieczyś jednak był dość oporny w tym zabijaniu, celował zawsze centymetr w lewo, drobne oszustwo, bażanci dystans, jak to sobie nazwał, ruch niezauważany ani przez stryja, ani przez ojca, oni woleli strzał nazywać „nieudatnym”. Bażanci dystans był strategią oporu podobnie jak milczenie, znikanie w odpowiednim momencie, usuwanie się z oczu. Niby bierze udział w narzuconej grze, a jednak jakoś jej umyka.

– O tak, mój drogi chłopcze – perorował August – każdy z nas osiąga jakiś określony pułap swoich możliwości i od tego momentu przestaje się rozwijać. Na tym polega starość, to niezdolność do zmian. Zatrzymujemy się na swojej drodze. Jednym to się zdarza w połowie życia, innym zaraz po ukończeniu szkół. Jeszcze inni, ale to rzadkość, rozwijają się do późnej starości, właściwie do samej śmierci.

Był to piękny mercedes 37/90 hp, zaledwie dwuletni, z długą, błyszczącą maską, resztą karoserii z wypolerowanego egzotycznego drewna oraz wygodnymi skórzanymi fotelami. Wszystko w nim było doskonałe, począwszy od rozkładanego dachu, aż po zdumiewająco piękne koła o jasnych oponach. Od tego cuda techniki bił tak przemożny optymizm, że dla wszystkich, którzy przychodzili je podziwiać, śmierć musiała się wydawać jakimś zaprzeszłym elementem starego porządku, pierwotną słabością, z której ludzkość wydobędzie się, jak tylko zrealizuje swoje pragnienie nowoczesności i na zawsze zaufa technice. To, co nadchodzi, z pewnością nie będzie złe, ponieważ podda się kontroli wysterylizowanych, lśniących narzędzi, przyrządów i utensyliów. Te zaś są naprawialne, a więc prawie nieśmiertelne.

Paradoks polega na tym, że państwa narodowe jak kania dżdżu potrzebują innych państw narodowych, jedno państwo narodowe nie ma racji bytu, jego istotą jest konfrontowanie się i różnienie się. Prędzej czy później prowadzi to do wojny.

Czy nie masz wrażenia – zapytał Thilo, nachylając się do Wojnicza, prawie sięgając twarzą jego kołnierza – że nam się tu wszystko plącze? Że nie pamiętamy, cośmy mówili poprzedniego dnia i na czym skończyliśmy? I po której stronie staliśmy, kto był naszym przeciwnikiem, a kto sojusznikiem w rozmowie? Wojnicz, zaskoczony tym pytaniem, zamyślił się. Tak, Thilo miał rację.

… Polacy go drażnili. Drażniła go ta ich stadność, bo ciągle się do siebie garnęli, sklejali się w towarzyskiego gluta, który przemieszczał się w tę i we w tę po deptaku, zajęty sobą, pozornie pewny siebie, ale w gruncie rzeczy pełen kompleksów i wstydliwego poczucia niedopasowania. Tworzyli ruchomy pępek świata, zajęty tylko sobą, ślepy na wszystko, co wokół. Czasem, gdy go mijali, zawsze w grupie, dopadały go słowa, które wprawiały go w zakłopotanie, mimo że przecież były niewinne: „aczkolwiek”, „całuję rączki”, „pan wybaczy”. Sprowadzały go z powrotem do Lwowa, choć uciekł tak daleko i był już prawie wolny. Drażniła go starannie ukrywana niepewność Polaków, maskowana na wszelkie sposoby, gotowa raczej zamienić się w brawurę, niż dać się odsłonić.

Wojnicz nie umiał odmówić i ruszył za nimi w krzyżowym ogniu pytań: skąd, gdzie, jak i tak dalej. Wypytywali. O wszystko, ale Wojnicz odpowiadał zdawkowo, jakby się wymigiwał, co z kolei rozsierdzało pytających. Chcieli wiedzieć, skąd jest, co robi, ile ma lat i czy żonaty, co studiuje i kto jest jego profesorem, i co robił przez rok w Dreźnie. I dlaczego jest taki blady, jak zaawansowana jest jego choroba i jaki roczny przychód ma jego ojciec. I co planuje potem. I czy jego także Semperweiß ciągle obraża. I w końcu: kim są jego współpensjonariusze i co sądzi o cenach we wsi. Ile kosztuje jego pokój i czy zna tańsze lokum. Kim jest Sydonia Patek, czy ma męża, czy jest może „panną z Lesbos“. Gdy skończyli zadawać pytania, kawa była już wypita, i przeszli do przechwalania się.

Tak, to prawda. Ciągle giną tu ludzie. Okropną śmiercią. Teraz ten czas się zbliża. – Jaki czas? – Pierwsza pełnia listopada. Okolice Świętego Marcina. Czasem już około Wszystkich Świętych. Wojnicz patrzył na niego, poruszając tylko bezdźwięcznie ustami. – Pan żartuje. Teraz Frommer opowiedział mu to samo co Thilo, ale o wiele składniej, w sposób bardziej systematyczny: – Późną jesienią, zawsze w okolicach katolickiego Dnia Świętego Marcina, ginie w lesie jeden człowiek, najczęściej pasterz albo węglarz. Człowiek, czyli mężczyzna. Młody albo w sile wieku. Odnajduje się krwawe szczątki, i to jest najgorsza część tej opowieści: krwawe rozwłóczone po lesie fragmenty ludzkiego ciała, które trzeba pozbierać i pochować. Tak to trwa od dawna i dziw, że ta populacja jeszcze się znacznie nie przerzedziła, ale ostatnimi laty ofiarami są nie tylko ludzie, czyli mężczyźni, miejscowi; mord ten okrutny dotyka także przybyszów… – Kuracjuszy? – zapytał Wojnicz z niepokojem. – Tak, no właśnie. – Frommer jakby się zamyślił i potarł gładko wygoloną brodę.

– Tak dzisiaj myśli sztuka – zaczął Thilo – że przedstawiany przedmiot jest tylko projekcją naszego umysłu, tym, co w i e m y o przedmiocie, nie mamy natomiast dostępu do tego, jak naprawdę on wygląda ani czym jest… Czyli nawet tradycyjna przedstawieniowa sztuka raczej tworzy przedmioty, niż oddaje ich prawdę w rzeczywistości. Tym samym zamyka nasz umysł, zamiast go otwierać. – Słusznie, młodzieńcze – ożywił się pan August. – Czyli nasze uzgodnione projekcje paraliżują nasze poznanie.

Usiadł na łóżku i zapalił świece, które stały na stoliku przy łóżku na wszelki wypadek, gdyby zabrakło prądu. – Czy ja umrę? – zapytał świecę. Nie odpowiedziała od razu. Jej płomień zamigotał, jakby zaniepokoiła się tym pytaniem. – Nieśmiertelne są tylko rzeczy bardzo małe albo bardzo duże – powiedziała ostrożnie. – Atomy są nieśmiertelne i galaktyki są nieśmiertelne. Oto cała tajemnica. Zakres śmierci jest bardzo określony, jak fala radiowa. Wojnicza na te słowa ogarnął wielki żal.

To był jeden z tych kilku naprawdę pięknych jesiennych dni. Wszędzie pachniało obfitością, spełnieniem.

Większość czasu u przyjaciela spędzał z wielką lupą w dłoni, którą przesuwał nad płótnem de Blesa, nie mogąc mu się nadziwić. Jak to jest, że z malutkich pociągnięć pędzla umoczonego w farbie powstaje cały świat o wielu głębiach? Wydawało mu się, że obraz de Blesa jest nieskończony – gdy się go powiększy, widać tam jeszcze więcej szczegółów, drobnych plamek farby, muśnięć, niewyraźnych zacieków, tajemniczych skaz. Wędrował po obłokach, z których wyłaniały się giętkie, krągłe linie przypominające postaci, twarze, skrzydła. Gdy zaś schodził w stronę roślin, widział w liściach oczy i nosy, fragmenty rąk i stóp, ulotne ciała istniejące tylko przez moment, tylko w chwili jedynego niepowtarzalnego muśnięcia ich wzrokiem. W oknach powietrznych zamków dostrzegał fragmenty komnat, a w nich jakieś na wpół przezroczyste stworzenia, przy czym z każdym wiązała się jakaś tragedia, jakiś smutek.

Siadał na łóżku i gładził palcami splot narzuty, wypłowiałej i miękkiej. Potem zdejmował swoje podniszczone buty i pewną ręką sięgał pod łóżko, gdzie stały pantofle zmarłej kobiety; wsuwał je zdecydowanym ruchem, a one pasowały na niego jak ulał. Czuł przebiegający go dreszcz, kiedy ściągał z siebie gruby pulower, żeby założyć batystową koszulkę na ramiączkach. Nieporadne początkowo ręce szybko nabrały wprawy w radzeniu sobie z maleńkimi guziczkami i troczkami. Po chwili napięty niczym struna, drżący z zimna, przepasywał się marszczoną śląską spódnicą na halkach i dociskał gorset. Stał wyprostowany, bez ruchu, jakby dawał światu szansę, żeby przyzwyczaił się także do tego wariantu Wojnicza – spódnicowego, Kalkowego. Serce przestawało mu łomotać, czuł się bardzo spokojny i – można by rzec – był zupełnie wolny od myśli. Po takiej cichej, pełnej skupienia, nabrzmiałej sobą chwili rozbierał się i wracał do swojej poprzedniej wersji. Składał starannie części garderoby tam, skąd je wydobył, i po cichu schodził na dół.

tak wygląda prawo perły: podobnie jak u małża uwierające go ziarnko piasku neutralizowane jest perłową masą i w końcu tworzy się cenny dla nas klejnot, tak wszystkie linie rozwojowe naszej psychiki będą się układać wokół tego najsłabszego miejsca. Każda anomalia – twierdził Semperweiß (bo zapewne nie chciał użyć słowa „brak”) – stymuluje szczególną aktywność psychiczną, szczególny rozwój, skupia je wokół siebie. Kształtuje nas nie to, co w nas silne, ale anomalia właśnie, to, co słabe i nieakceptowane.

Miał być ten chłopak z Berlina. Miał być Thilo. Ale umarł za wcześnie. Tak, tak się czasem zdarzało, że ci wyznaczeni, których prowadzili do lasu i przywiązywali do drzewa, byli najbardziej chorzy. I tak by umarli, żadna to szkoda skazać na śmierć śmiertelnie chorego, żeby oszczędzić zdrowych. Czy to nie najbardziej rozsądne myślenie? Pragmatyczne? Tak, Wojnicz musiał mu przyznać rację – chorych zamiast zdrowych, obcych zamiast swoich, starych zamiast młodych… Opitz charczał, że zawsze, od kiedy pamięta, było tak, że ginął ktoś ze wsi, jakiś swój…

… ujrzał siebie w jedynym dużym lustrze w tym domu. W gruncie rzeczy pozostał tym samym człowiekiem, tylko inaczej przyrządzonym; można by powiedzieć – inaczej podanym, inaczej ugarnirowanym. Teraz przypominał ową kobietę w kapeluszu, która wzbudzała w nim takie poruszenie i do której tak tęsknił. Paszport znaleziony w pokoiku zmarłej jasno stwierdzał, że będzie odtąd Klarą Opitz, narodowości czeskiej, obywatelką gminy Friedland in Niederschlesien, która spakowawszy swoją walizkę, bez pożegnania udała się na deptak, tam gdzie zwykle zatrzymywała się dorożka odwożąca kuracjuszy na dworzec w Dittersbach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *