Olga Tokarczuk „Bieguni” 2007:
Dawno nie czytałem niczego tak wciagającego (inna sprawa, że czytam o wiele mniej „bezinteresownych” rzeczy niż bym chciał).
Cytaty:
Widocznie brakowało mi jakiegoś genu, który sprawia, że gdy tylko przystanie się na dłużej w jakimś miejscu, zaraz zapuszcza się korzenie. Wiele razy próbowałam, ale moje korzenie zawsze były płytkie i wywracał mnie byle jaki podmuch wiatru. Nie umiałam kiełkować, zostałam pozbawiona tej roślinnej zdolności. Nie ciągnę soków z ziemi, jestem anty-Anteuszem. Moja energia bierze się z ruchu – z trzęsienia autobusów, z warkotu samolotów, z kołysania promów i pociągów. Jestem poręczna, nieduża i dobrze spakowana. Mam mały żołądek, niewymagający, mocne płuca, zwarty brzuch i silne mięśnie ramion. Nie biorę żadnych leków, nie noszę okularów, nie używam hormonów. Strzygę włosy maszynką, raz na trzy miesiące, prawie nie stosuję kosmetyków.
Byłam kelnerką, pokojówką w ekskluzywnym hotelu i nianią. Sprzedawałam książki, sprzedawałam bilety. W pewnym małym teatrze przez jeden sezon zatrudniłam się jako garderobiana i w ten sposób przetrwałam długą zimę wśród pluszowych kulis, ciężkich kostiumów, atłasowych peleryn i peruk. Gdy skończyłam studia, pracowałam też jako pedagog, konsultant odwykowy, a także, ostatnio – w bibliotece. Kiedy tylko udało mi się zarobić jakieś pieniądze, ruszałam w drogę.
Każdy, kto kiedykolwiek próbował pisać powieści, wie, jakie to ciężkie zajęcie, to niewątpliwie jeden z najgorszych sposobów samozatrudnienia. Trzeba cały czas pozostawać w sobie, w jednoosobowej celi, w całkowitej samotności. To kontrolowana psychoza, paranoja z obsesją zaprzęgnięte do pracy, dlatego pozbawione piór, tiurniur i weneckich masek, z których je znamy, a przebrane raczej w rzeźnicze fartuchy i gumiaki, z nożem do patroszenia w ręku.
Mój zespół objawów polega na tym, że pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne, pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. To, co miało się rozwinąć, ale z jakichś względów pozostało niedorozwinięte; albo wręcz przeciwnie – przerosło plan. Wszystko, co odstaje od normy, co jest za małe albo za duże, wybujałe lub niepełne, monstrualne i odrażające. Formy, które nie pilnują symetrii, które się multiplikują, przyrastają po bokach, pączkują, lub przeciwnie, redukują wielość do jedności. Nie interesują mnie wydarzenia powtarzalne, te, nad którymi z uwagą pochyla się statystyka, te, które wszyscy celebrują z zadowolonym, familiarnym uśmiechem na twarzach. Moja wrażliwość jest teratologiczna, monstrofilalna.
Nauczyłam się pisać w pociągach, hotelach i poczekalniach. Na rozkładanych stolikach samolotów. Notuję w czasie obiadu pod stołem albo w toalecie. Piszę w muzeum na schodach, w kawiarniach, w zaparkowanym na poboczu samochodzie. Zapisuję na skrawkach papieru, w notesach, na pocztówkach, na skórze dłoni, na serwetkach, na marginesach książek. Najczęściej są to krótkie zdania, obrazki, ale czasem przepisuję fragmenty z gazet.
Myślę, że takich jak ja jest wielu. Znikniętych, nieobecnych. Pojawiają się nagle w terminalach przylotów i zaczynają istnieć, gdy urzędnicy wbiją im do paszportu stempel albo gdy uprzejmy recepcjonista w jakimś hotelu wręczy im klucz. Zapewne odkryli już swoją niestałość i zależność od miejsc, pór dnia, od języka czy miasta i jego klimatu. Płynność, mobilność, iluzoryczność – to właśnie znaczy być cywilizowanym. Barbarzyńcy nie podróżują, oni po prostu idą do celu albo dokonują najazdów.
Mówi, że ludy osiadłe, rolnicze wolą przyjemności czasu kolistego,
Najsilniejszym mięśniem ludzkiego ciała jest język.
Zrozumiałam, że są to dwa małżeństwa, które dzieliły się swoimi wrażeniami z podróży. Jedno namawiało drugie: – Koniecznie jedźcie na Karaiby, a szczególnie na tę Kubę, póki rządzi tam Fidel. Kiedy umrze, Kuba zrobi się taka sama jak wszystko. A tak można tam jeszcze zobaczyć trochę prawdziwej biedy i jakimi samochodami oni jeżdżą! Trzeba się naprawdę pospieszyć, bo Fidel podobno jest bardzo chory.
Życie? Niczego takiego nie ma; widzę linie, płaszczyzny i bryły, i ich przemiany w czasie. Czas zaś wydaje się prostym narzędziem do mierzenia drobnych zmian, szkolną linijką z uproszczoną podziałką – to zaledwie trzy punkty: było, jest i będzie.
… żeby ujrzeć, trzeba umieć patrzyć, trzeba wiedzieć, na co się patrzy.
Opowieść ma swoją bezwładność, nad którą nie można nigdy do końca zapanować. Domaga się takich jak ja – niepewnych siebie, niezdecydowanych, łatwych do wywiedzenia w pole. Naiwnych.
To dlatego tyrani wszelkiej maści, piekielni słudzy, mają we krwi nienawiść do nomadów – to dlatego prześladują Cyganów i Żydów, to dlatego przymusowo osiedlają wszystkich wolnych ludzi, naznaczają adresem, który dla nas jest wyrokiem. Chodzi im o zbudowanie zastygłego porządku, o uczynienie upływu czasu pozornym. O to, żeby dni stały się powtarzalne i nie do odróżnienia, o zbudowanie wielkiej machiny, w której każde stworzenie będzie musiało zająć swoje miejsce i wykonywać pozorne ruchy. Instytucje i biura, pieczątki, okólniki, hierarchia i szarże, stopnie, podania i odmowy, paszporty, numery, karty, wyniki wyborów, promocje i zbieranie punktów, kolekcjonowanie, wymienianie jednych rzeczy na drugie. Przyszpilić świat za pomocą kodów kreskowych, każdej rzeczy dać etykietę, niech będzie wiadomo, co to za towar i ile kosztuje.
Pocztówki krajobrazowe, z panoramą starych ruin, pocztówki przygotowane z ambicją, żeby na płaskim wycinku przestrzeni pokazać jak najwięcej, powoli są wypierane przez fotografie skupione na detalach. Zapewne jest to dobry pomysł, bo odciąża zmęczone umysły. Świata jest za dużo, lepiej więc skupić się na szczególe, nie na całości. Oto piękny szczegół fontanny, mały kotek siedzący na rzymskim gzymsie, genitalia Dawida Michała Anioła, ogromna stopa kamiennej rzeźby, wyszczerbiony tors, który natychmiast każe się zastanowić, jaka to twarz należała do tego ciała. Pojedyncze okno w ścianie koloru ochry i w końcu – tak – sama dłoń z palcem wskazującym uniesionym pionowo w niebo, monstrualna, oderwana od jakiejś niebywałej całości tuż przy nadgarstku.
Jadąc, mijam przydrożne billboardy, które czarno na białym obwieszczają: „Jesus loves even you”. Czuję się podniesiona na duchu tym nieoczekiwanym wsparciem; niepokoi mnie tylko to „even”.
Sezon się jeszcze nie zaczął, więc nie będzie chmary turystów – profesor wyraża się o nich zawsze z niechęcią, nie potrafi ukryć zniecierpliwienia. Uważa bowiem, że oni patrzą, ale nic nie widzą, tylko ślizgają się wzrokiem, dostrzegając to, co wskaże im przewodnik wydrukowany w milionach egzemplarzy, książkowy odpowiednik McDonalda.
…a może to jest możliwe – słyszała – zaglądnąć w przeszłość, rzucić tam okiem, jak do jakiegoś panoptikum, albo, drodzy przyjaciele, traktować przeszłość tak, jakby ona nadal istniała, a została jedynie przesunięta w inny wymiar. Może trzeba tylko zmienić swoje patrzenie, spojrzeć na to wszystko jakoś z ukosa. Bo jeśli przyszłość i przeszłość są nieskończone, to nie istnieje w rzeczywistości żadne „kiedyś”. Różne momenty czasu wiszą w przestrzeni jak prześcieradła, jak ekrany, na których wyświetla się jakiś moment; świat składa się z takich nieruchomych momentów, wielkich metazdjęć, a my przeskakujemy z jednego w drugi.