Kolejna misja bohaterskich i bezlitośnie wytrenowanych komandosów amerykańskich w Afganistanie. Zgrana paczka ma zaatakować wioskę i zabić takiego małego Bin Ladena. Ale ich demaskuje kilku pasterzy kóz. Mimo wątpliwości nie decydują się ich zabić i pasterze sprowadzają obławę. Miało być szybo i chirurgicznie, a było długo i boleśnie.
Chłopcy z Seal strzelają pojedynczymi, tylko na pewniaka. Talibowie seriami z kałacha, na oślep. Islamiści pchają się pod lufy z okrzykiem „Allach Akbar!”
Film może śmiało startować w konkursie: dzieło, w którym najwięcej razy padło słowo „fuck”.
Amerykańscy żołnierze są z początku pewni wygranej. W miarę rozwoju potyczki nie przestają się jednak dziwić, że ktoś do nich strzela, czasem nawet celnie.
Operacja miała być przygotowana na tip-top, ale kiedy śmiertelnie ranni komandosi podają swoje położenie i proszą o wsparcie, centrala domaga się od nich podania jakichś kodów. Podczas gdy oni już ledwo mówią.
W dodatku w ferworze walki wybierają w telefonie numer po jednej cyfrze, jak by nie mogli go sobie wcześniej zakodować. Paradne.
Długo i dekoracyjnie umierają tylko Amerykanie. Talibowie padają jak postacie z kreskówek.
Są i „dobrzy” Afgańczycy; chcą pomóc. Komandos dziwi się jednak, dlaczego nie rozumieją, kiedy mówi się do nich jak do ludzi – po angielsku.
Snajper przed bitwą: „- Jestem gotowy odbić moją kartę pracowniczą.”
„Jeżeli tak się Bóg nami opiekuje, nie chciałbym widzieć Go wkurzonego.”
Najciężej ranny: „Kurwa, kocham Afganistan!”
Postrzelony w głowę ze zdumieniem: „Did they shut my fucken head?”