Streszczony kawałek Księgi Rodzaju z elementami fantasy (islandzkie pejzaże, potwory itd.). Na boku zostaje kontrast okrutnego Jahwe i miłosiernego Adonai, dwóch wizji Boga w Starym Testamencie. W warstwie religijnej to prosta czytanka z katechizmu dla dzieci. Na żadne poważne pytania nie próbuje odpowiedzieć. Po co ktoś sensowny bierze się za superprodukcję, która w sensie intelektualnym zwyczajnie go przerasta?
Patriarchowie noszą się i mówią jak rasowi hollywoodzcy aktorzy. Noe (Russel Crowe) po powrocie do jaskini wita się z żoną jak mąż wracający z biura.
Zabija obcoplemiennych myśliwych, ale uroczyście pali zwłoki własnego psa, a nie ludzi.
To zawsze śmieszy, kiedy patriarcha biblijny mówi po angielsku. I jeszcze strzela bon motami.
Anthony Hopkins jako Matuzalem – gra krotochwilnie i farsowo. Zupełnie nie pasuje do tej nabzdyczonej tonacji. Swojego syna, Noego, zaprasza na „cup of tea”.
Cham, jeden z synów patriarchy, ma, jak w Biblii, naturę podglądacza. Voyeryzm.
Jeff Bridges jako potomek Kaina i naturalny przeciwnik Noego. Cóż, musi być jakiś czarny charakter, a co za tym idzie, wiarygodny konflikt.
Najciekawsze, kiedy Noe nie decyduje się pomóc tonącym i wziąć ich do arki. Mimo zachęt własnej rodziny. On wie, że inni muszą zginąć w imię ufundowania lepszego świata. Tylko czy ten nowy świat rzeczywiście będzie lepszy? W dodatku jest przekonany, że Boski plan polega na tym, by wygubić ludzkość, łącznie z załogą arki. A tu jego syn zostaje ojcem, czyli ludzkość ma mieć ciąg dalszy. Co teraz robić? Sprzeniewierzyć się misji, jak ją rozumie?
Ale ludzkie instynkty w nim zwyciężają. A i Stwórca postanawia dać ludzkości jeszcze jedną szansę.
Dosyć to bełkotliwe.
Najwięcej wątpliwości moralnych ma Cham. Inni to kukiełki.
I te odzywki: „Everything’s gonna be all right!”