No satisfaction (at all)

Wracam od fryzjera. Dorota wita mnie tekstem z filmu „Vabank”: „Obcięli ci włosy…”

Fronda.pl proponuje modlitwę w rocznicę wyboru A. Dudy na prezydenta: „Koronka za Andrzeja Dudę do Bożego Miłosierdzia”. Adresat modlitwy idealnie dobrany. No, ale oni mają to fenomenalne wyczucie…

Notujemy przełom w kwestii sprowadzenia do Polski wraku tupolewa. Dr Wacław Berczyński, szef komisji badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, przypomina: „– Trochę szczątków samolotu mamy. Przywieźli go ludzie, wycieczki”. Zapewne w reklamówkach. Jeszcze ze dwa sezony wycieczkowe i cały samolot będzie u nas.

Z kolei na portalu Polonia Christiana czytam: „Toczy się bitwa o duszę Krakowian. Miasto świętych i męczenników od lat ulega szatańskim podszeptom, staczając się w złowrogim tempie. (…) Przegońmy prostytutki, satanistów, pijaków i ateistów”. I dalej: „… gród Kraka zajmuje szczególne miejsce w szatańskim planie zniszczenia. Każdy, kto odwiedził Kraków choć raz w ostatniej dekadzie wie, jak wielkie zmiany w nim zaszły. Promocja bluźnierstw za publiczne pieniądze, zgoda na wychodzenie nierządnic na ulice, światek artystyczny stawiający sobie za cel walkę z polskością i Kościołem, tabuny pijanych turystów przybywających tu wyłącznie w ramach >seks-turystyki< – to wszystko stało się już dziś codziennością Krakowa”. Byłem niedawno, potwierdzam w całej rozciągłości. Chciałem nawet tej „seks-turystyki” pokosztować, ale Dorota nie odstępowała mnie na krok. I teraz będzie w Krakowie marsz przeciw tej Sodomie i Gomorze. Jeden z potencjalnych uczestników napisał: „Marsz może swoim pięknem i radością np. prostytutki zaprosić do czystości”. I taka powie potem: Owszem, jestem prostytutką, ale zachowuję czystość. Marsz mnie zachęcił.

Przeczytane. Aleksandra Różdzyńska na pytanie, po czym poznaje się dobrego aktora: „Że pijany zagra trzeźwego. Nie odwrotnie, bo to łatwizna”.

Poznańskie Radio Merkury zaprosiło do ściślejszej współpracy. Może z tego coś będzie, może nie.:

s1

Na wypadek, gdyby nic nie miało z tego wyjść, daję felietonik, który dzisiaj nagrałem. Wypracowanie na zadany temat: Koncert Rolling Stonesów w Sali Kongresowej w 1967 roku.

Mili państwo,
Świętujemy dziś wspomnienie tak zwanego cudu w Sali Kongresowej. Cud odbył się 13 kwietnia 1967. W warszawskich gazetach w rubryce Repertuar teatrów można było przeczytać:  „Sala Kongresowa – The Rolling Stones – g. 17, i 20.30”. Stonesi byli wówczas w zenicie popularności i tak się mieli do Pałacu Kultury jak – powiedzmy – UFO. Stonesi znaleźli się w Warszawie nie dlatego, że pokochali kraj nad Wisłą. Oni wcześniej o nim zapewne w ogóle nie słyszeli. Zależało im na Moskwie, a tam ich nie chcieli. Ale przede wszystkim zależało im na tym, by zejść z oczu brytyjskiej prasie, bo w Anglii szykowano im właśnie proces o narkotyki. I koncert za żelazną kurtyną miał to przykryć. Jagger wykrzyczał więc „Satisfaction” wyszarpując w trakcie śpiewania ze spodni koszulę w kwiatki (flower power) i Trybuna Ludu pisała: „Duszą zespołu jest chudy jak tyka, przekomicznie i nieco archaicznie ubrany (zamiłowanie do błyskotliwych tkanin godne divy nocnego kabaretu) Mick Jagger”. Że milicja, także na koniach, tłukła się z fanami pod Pałacem Kultury – prawda. Że rozprowadzono podrabiane bilety – prawda. Że Stonesom rozpruto wszystkie bagaże na lotnisku w poszukiwaniu dragów – prawda. Że pokazali im Grób Nieznanego Żołnierza, a oni się dopytywali, czy naprawdę nikt nie wie, jak się ten żołnierz nazywał – prawda. Ale nieprawdą było to, co pisał londyński brukowiec „Daily Mirror”, że 7-tysięczny tłum agresywnych fanów miał stoczyć kilkugodzinną bitwę z oddziałami policji w stalowych hełmach, wspomaganej oddziałami wojska, uzbrojonego w półautomatyczną broń. Że w uzyciu były owczarki alzackie, granaty gazowe, pałki, a z drugiej strony rozbite butelki”. Nie, tak nie było, ale jak na nasz skromny kraj, i tak huk się podniósł pod niebiosa.

Trudno to sobie wyobrazić, ale za rok w Sali Kongresowej będzie jeszcze większy odpał. W roli głównej towarzysz Władysław Gomułka, który zebrał tam partyjną ferajnę, żeby uroczyście pozamiatać po Marcu ’68. Przejechał się jak leci po Jasienicy, Kisielewskim, Szpotańskim i że jaka to przecież dyktatura ciemniaków. Znamy, znamy i nie na tym polegał numer. Otóż Gomułka był niskiego wzrostu, więc usłużni towarzysze podstawili mu za mównicą podest, tak zwaną zwyżkę, żeby się okazalej prezentował. On podchodzi i widzi ten podstawiony podest. Zrozumiał w sekundzie: Wiedzą, ze jestem konus i chcą mi o tym przypomnieć! Z wściekłością kopnął zwyżkę i mówił z podłogi. Ale widok z sali był taki: mównica, nad nią rząd mikrofonów a powyżej  łysy łeb pierwszego sekretarza, który migał tylko od czasu do czasu. Bo Gomułka pochylał się nad kartką, i wtedy nie było go widać. Przeczytał pół zdania, po czym prostował się, podnosił głowę i wykrzykiwał parę słów do mikrofonu. Nie ma – jest, nie ma – jest. Jak diabeł z pudełka. „Stefan Kisielewski podjął także – na tym zebraniu obronę  – niejakiego Szpotańskiego, który – został skazany na trzy lata  więzienia – za reakcyjny paszkwil – ziejący sadystycznym jadem nienawiści – do „naszy partii” i – do organów władzy państwowej”. A ci wszyscy towarzysze patrzą i widzą – ten podrygujący kościany dziadek jest śmieszny. Tak, przywódca „naszy partii” jest po prostu śmieszny. Raz po raz rozlega się jeszcze to chóralne: Wiesław, Wiesław!!!, ale Gomułka wcale nie jest zadowolony, bo słyszy, że wprawdzie pierwsze rzędy skandują: Wiesław!, ale ostatnie wyją już: Gierek, Gierek! No i komu bije dzwon?

Ale historia lubi też zawiązać ironiczna pętelkę.

Jest sobie rok, Stonesi znowu przyjeżdżają dać czadu w Warszawie. Chwilowo siedzę za ważnym biurkiem w stolicy i dostaje podwójne zaproszenie na koncert do strefy dla VIPów. No, ale akurat nawiedza mnie w stolicy córeczka z aktualnym narzeczonym, więc ja im ten bezcenny skarb w postaci zaproszeń na Stonesów  z serca daję. Poza tym oni tez słuchają muzy, no – tylko może ciut innej. I jeszcze podwożę na Bemowo. Umowa jest taka, że jak się występ skończy, to oni dzwonią, jak podjeżdżam, oni wskakują do samochodu i wywiozę ich do hotelu, bo tłok tam nieziemski. Zawiozłem więc tę uroczą parkę z biletami, a tu po pół godzinie telefon: Tato, zabierz nas. – Jezus Maria – pytam – co się stało?! – Nic. Zabierz. – Zabieram, ale drążę temat: dlaczego uciekacie, napadł was kto, obraził, może coś was boli? – Ależ skąd. – Tato, posłuchaj: byliśmy całe pół godziny, tak? Dlatego tak długo, bo catering był całkiem smaczny. W jednej sekundzie – zeszło ze mnie całe powietrze. I wiozę ich smętny do hotelu, za oknami ciągną się te ponure blokowiska Ursynowa, jak z filmów Kieślowskiego. I od wielkiej płyty odbija się echem „dam, dam da da dam”.

Yes, I can’t get no satisfaction. As usual…

8 komentarzy do “No satisfaction (at all)

    1. Powinnam napisać „sam nie zje i drugiemu nie da”, Pan jak zwykle wyłapał nieścisłość i to wykorzystał. 🙂
      Jak to mówiła Pani Dorota? „Ty Stary Zboku”?
      Nie wiem jak Pan, ale tego „Stary” to bym jej nie darowała…

      1. Szanowna Pani,
        cóż, zawsze nie te kobiety… Nie dość, że drugiemu da, to jeszcze cienia szacunku dla siwych włosów (na głowie).

  1. Może nie wszyscy znają ten dowcip;
    – Znakomity radziecki aktor przyszedł do teatru kompletnie pijany. Reżyser, obsługa – przerażeni. Aktor jednak wyszedł na scenę i fenomenalnie zagrał pierwszy akt.
    Ekipa odetchnęła. Po antrakcie aktor wyszedł na scenę i znów genialnie zagrał… pierwszy akt.

  2. To przy tym, czego w realu dokonywał „stary Jaracz”, to małe miki.
    A Józef Węgrzyn..?

Skomentuj Wiesław Kot Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *