Nastazja Filipowna i ja

Na zewnątrz pocztówkowo.:

p1

I bławatnie:

p2

W poznańskim Radiu Merkury nagrałem dwa kolejne felietony.:

p3

Jeden na 90-lecie urodzin MM, więc było i o tej słynnej scenie.:

p4

I on biegnie tak.:

Happy Birthday to you, happy birthday to you, happy birthday, misses Monroe, happy birthday to you – śpiewaliśmy parę dni temu Marylin Monroe w jej 90 urodziny, które być może MM świętuje na jakiejś odludnej wyspie, razem z Elvisem i z Janem Kulczykiem.


Czego życzyć szacownej jubilatce? Może, żeby w jej biografii było mniej z fabryki snów, a więcej z krwi i kości. Hollywoodzka fabryka życiorysów pracuje bez wytchnienia. Jak zawsze. Jak sto lat temu, kiedy niejaka Theda Bara (co jest anagramem od arab death, arabska śmierć) pierwsza femme fatale kina miała odmienny życiorys do każdego nowego filmu. Była więc: uciekinierką z haremu, córką buddyjskiego mnicha, nieślubnym dzieckiem egipskiej księżniczki itd. Naprawdę jednak nie była księżniczką, a przeciwnie: była córką biednego żydowskiego krawca z Nowego Jorku, nazywała się Teodozja Goldman, a jedyne co umiała to przyszywanie guzików. Nie szkodzi: już wtedy za tydzień zdjęć płacono jej 4 tys. dolarów. A  Rodolfo Alfonso Raffaello Piero Filiberto Guglielmi di Valentina d’Antoguolla, czyli Rudolf Valentino? Ten włoski imigrant, który żył z grabienia liści w Central Parku? Kiedy umierał, poszedł chyr, że otruła go porzucona Pola Negri podając mu sproszkowane diamenty w różowym szampanie. Ale boski Rudolf nie umarł na diamenty, zszedł na ropne zapalenie wyrostka. Nie szkodzi. I tak 12 Amerykanek na wieść o jego śmierci odebrało sobie życie, w Europie drugie tyle. Za trumną w Hollywood szło 100 tys. ludzi. Zawiązały się kluby wdów po Rudolfie Valentino, a pewna wdowa z Los Angeles odwiedzała  jego grób codziennie do swej śmierci w 1950 r.
A nasza rzekoma trucicielka, Pola Negri? Czyli Apolonia Chałupiec z Lipna na Kujawach? Które wita przybysza tablicą: Lipno. Miasto Poli Negri? Pisała w pamiętnikach, że jej ojciec był generałem i poległ bohatersko na wojnie z bolszewizmem w roku 1920. Ale jej ojciec nie był generałem, a przeciwnie: był cygańskim kowalem, który poszedł do ciupy, bo fałszował carskie ruble.
No, ale my prowadzimy ku boskiej Marylin. U niej wszystko poszło krzywo. Ojca nie widziała nigdy, matkę odwieziono do wariatkowa, gdy Marylin, która wcale nie nazywała się Marylin, lecz Norma, miała zaledwie pięć lat. Potem podawało ją sobie z rąk do rąk kolejno 12 rodzin zastępczych. Jako nastolatka zjawiła się na lekcji matematyki w sweterku o dwa numery za małym, już było po lekcji, tak dokładnie sweterek opinał jej cacaną figurkę. Z czasem polała sobie włosy wodą utlenioną, żeby zrobić z siebie blondynkę i zaczepić w filmie. Pierwsza rólka w filmie braci Marx w wykonaniu Marylin, bo takie imię jej nadali w wytwórni, a sama dodała sobie Monroe, panieńskie nazwisko matki – pierwsza rola polegała na tym, że miała przejść od drzwi do okna. I przeszła. Z tym, że nie tak po prostu. Ona wykonała tak zwany Monroe Walk, czyli idąc kołysała wszystkim, czym się dało. Doceniono ją w mig.
A tymczasem jest rok 1953 i niejaki Hugh Hefner planuje wypuszczenie nowego miesięcznika dla mężczyzn, których atrybutem nie jest kosiarka do trawy, lecz samochód cabrio, garsoniera na mieście i zestaw hi-fi. Pierwszy numer pisma o nazwie „Playboy” ukazał się w listopadzie 1953 roku bez daty, bo było wysoce wątpliwe, czy ukaże się drugi numer. Drukarnia pracowała na kredyt. W numerze nie było wiele ciekawych rzeczy – poza jedną. Poza rozkładówką ze śmiałymi blond modelki, która jeszcze nie wiedziała, jak się będzie nazywać. Ponieważ w tę bujną panienkę na rozkładówce wgapiały się dziesiątki tysięcy mężczyzn, do końca życia pozostali oni w przekonaniu, że Marylin Monroe składa się w trzech miejscach i ma zszywki na pępku.

A była już wtedy najsławniejszą na świecie dumb blond. No i była dumb – głupia i blond jak najbardziej. Na konferencjach prasowych dziennikarze dopytywali tylko: czy to prawda, że śpi nago, czy ma akurat na sobie bieliznę, jak się czuje, gdy pęka jej ramiączko u sukni z dekoltem.
A ona, biedna, chciała wytłumaczyć, że biorą ją za kogoś innego. Wszystko na nic – przestała należeć do samej siebie była produktem machiny reklamowej, nie wiedziała już, co własne, a co narzucone, gdzie ona sama, a gdzie jej wizerunek. Mówi, że chciałaby zagrać w jakimś poważniejszym filmie, na przykład w „Braciach Karamazow”, no to dziennikarze pytają, którego z braci chciałaby zagrać.

Jeszcze się łudziła, że uratuje ją małżeństwo z jakimś prostym chłopcem, np. z Joe Di Maggio, mistrzem baseballa. Ale jak Joe po 9. miesiącach pożycia zobaczył Marylin stojącą na wywietrzniku nowojorskiego metra w spódnicy, którą wysoko podwiewa podmuch powietrza, już było po ptakach. No więc schroniła się pod skrzydłami lewicującego pisarza Arthura Millera. On dla niej odłożył wszystko na bok – przez cztery lata małżeństwa napisał tylko trzy nowelki i scenariusz „Skłóconych  z życiem” z myślą o niej. Nie pomagało. Do Marylin docierało coraz wyraźniej, że jest głupia, że taka pozostanie i że wszyscy się po prostu z niej śmieją. Prasa przerzucała się tym, co zdarzało się jej palnąć: „Pieniądze szczęścia nie dają. Dopiero zakupy”; „Wszyscy mężczyźni są tacy sami, mają tylko różne twarze, żeby można było ich rozpoznać”. I podobne.

Pytała z nutą udręki: „Boże, jak długo można być sexy?” Ale te skargi miały też rewers, bo Marylin w końcu mówiła: „Nie będę się już oszukiwać. Kiedy przeminie moja twarz i przeminie moje ciało, będę nikim… nikim… znów całkiem nikim”.  Siadywała teraz godzinami przed lustrem tropiąc na twarzy pierwsze zmarszczki. Całymi dniami leżała w łóżku przy zaciągniętych storach, nie odbierała telefonów, pigułki łykała garściami. 5 sierpnia przed świtem na posterunku przy Purdue Street zadzwonił telefon. Odebrał sierżant Jack Clemmont: „- Los Angeles, Police Departament, słucham.
– Marylin Monroe zmarła z przedawkowania. To nie jest żart”. Próbowano badać, ile środka uspokajającego miała w żyłach. Marylin Monroe miała – 36 lat.

Ale ta nieśmiertelna scena na wywietrzniku metra… W zeszłym roku fotogramy Marylin Monroe pokazywano na wystawie w Hali Stulecia we Wrocławiu. I zamontowano tam pod jej zdjęciem wywietrznik, który paniom podwiewał spódniczki. Można sobie było pstryknąć fotkę. Spodobało mi się. Wszedłem na kratkę. Podmuch odsłonił mój tors. Panie, które to zobaczyły omdlały z wrażenia…

A drugi o saturatorze.:

p5

I on biegnie tak:

Saturator…, saturator…
Gdańsk, lato, upał. Lokalna telewizja pyta przechodniów o saturator. Następują odpowiedzi jako to: „coś z wodą”, „choroba”, „jest taki klub Warszawie na Pradze”, „coś do czyszczenia wody”, „jakieś sprytne urządzenie”, „coś z medycyną”, „flaga”, „coś z astronomią”, „stragan do picia”„ jakieś coś, że woda stoi i można pić do woli”. Odpowiedź, która padała najczęściej: „Saturator? Pierwsze słyszę”.

To nas zmusza, żeby podejść do saturatora metodycznie. Saturator w wersji light to była lada na dwóch kółkach od motoroweru, podłączona do hydrantu przeciwpożarowego z jednej strony i do butli z gazem z drugiej. Jak się zeszprycowało jedno z drugim, uzyskiwało się szklaneczkę wody z bąbelkami. Za 50 groszy.

Saturator w wersji hard miał do tego kroplówkę z sokiem malinowym lub syropem owocowym, co czyniło, iż napój stawał się droższy o 100%. Wersja hard oferowała dodatkowo opryskanie wnętrza szklaneczki metodą natryskową, celem wyplenienia pałeczek gruźlicy czy krętków bladych po poprzednim konsumencie. Wobec tego nazywanie serwowanej tam wody mianem „gruźliczaki” było w najwyższym stopniu krzywdzące.
Saturator hard miał jednak pewną ukrytą wadę konstrukcyjną, o której jednakowoż  społeczeństwo wiedziało dość szeroko. Otóż jeżeli saturator otrzymał solidnego kopa z lewej strony, z kraniku leciała sama z siebie woda z bąbelkami. Jeżeli saturator otrzymał kopa w prawy bok, leciała woda z sokiem. Ale – jak czytaliśmy wtedy z płyt paździerzowych: Odpowiedzialność ma imię i nazwisko. Więc: Katowickie Zakłady Metalowe Dąbros w Rudzie Śląskiej, potentat i monopolista na rynku produkcji saturatorów przez – uwaga: blisko 50 lat. Najpopularniejszy model? – spytacie Państwo. Otóż bezkonkurencyjny był model SW-2.

Idziemy dalej. Saturator w wersji glamour wyposażony był poza wszystkim w płócienny parasol przeciwsłoneczny oraz łańcuch z kłódką, co – teoretycznie – chroniło od kradzieży. Łańcuch miał też zresztą zastosowanie w saturatorze w wersji future. Oto bowiem w połowie lat 70. zaimportowaliśmy z ZSRR owoc zbiorowego wysiłku uczonych radzieckich – saturator samoobsługowy: woda ściekała po wrzuceniu monety. No i szklanki musiałby być na pokaźnych łańcuchach, bo inaczej zniknęłyby już gdzieś tak od dwóch i pół do pięciu sekundy po zainstalowaniu urządzenia. Do brania na łańcuch najbardziej nadawały się musztardówki, ponieważ posiadały one tak zwane wręby, ułatwiające mocowanie łańcucha na korpusie szklanki. Do Polski docierała zresztą wersja future luxury, luksusowa, ponieważ u nas na łańcuchu przytwierdzano szklanki, a w Związku Radzieckim na łańcuchach figurowały  kubki z blachy. Społeczeństwo przyjęło więc łańcuch ze zrozumieniem. Tak nawiasem, w czasie tzw. nocy stanu wojennego w 1982 roku klienci pewnej poczty skarżyli się, że książka telefoniczna jest na łańcuchu i to strasznie krótkim. Dyrekcja poczty opowiedziała, że w miarę normalizowania się sytuacji w kraju, łańcuch będzie odpowiednio wydłużany.

Szklanki na łańcuchu nie można było ukraść, ale przecież można ją było stłuc i z tej możliwości korzystano skwapliwie. Z tym, że też nie od razu, bo raporty milicyjne notowały, iż przy automatycznych saturatorach konsumenci gromadzą się często  wieczorem i nocą. Żeby się napić z tych musztardówek na łańcuchu. Tylko oczywiście już nie wody. I kolejny problem z wersją future luxury. Jeżeli stało napisane, że należy wrzucić monetę, to tylko ciężki idiota lub osoba w stanie skrajnego kaca wrzucała monetę. Normalny konsument wrzucał, co popadło: blaszki, guziki itd. Ale był i konsument szczególny: Milicja Obywatelska. Otóż milicjantowi, tzw. krawężnikowi, przysługiwała pewna ilość żetonów o rozmiarach monet, aby mógł z każdej budki telefonicznej wezwać pomoc. Więc  – przykładowo – w warszawskich saturatorach-automatach z reguły trzecia cześć zawartości kasetki na monety to  były milicyjne żetony.

Saturatora nie można było obsługiwać tak – o! Trzeba było mieć do tego rękę i wykształcenie. Bo jak się zbyt mocno odkręciło kurek z gazem – a to nie żarty: ciśnienie czterech atmosfer –  to woda tryskała na metr wokoło, a jak tryskała z sokiem, to – wiadomo – plamy i awantura. Dalej: szklanka powinna być zapełniona w trzech czwartych, dokładnie 15 mililitrów i to ręcznie, bo dozownik prawie zawsze był zepsuty. Znowu: w przypadku wody z sokiem, napój powinien być wstrząśnięty, nie zmieszany, czyli ten gęsty, słodki sok powinien zalegać na dnie. Dlaczego? Bo jak klient łyknął tej skondensowanej słodyczy z dna, to znowu chciało mu się pić, kupował więc kolejną szklaneczkę. I saturysta – bo tak należy tytułować mistrza saturacji – wychodził na swoje. Prasa doceniała ciężką i niewdzięczną pracę naturystów saturystów. Wskazywano, że – cytuję „sprzedaż produktów z saturatora jest ściśle skorelowana z warunkami atmosferyczni”. Jak praca żniwiarza. „Jeżeli pogoda jest chłodna lub deszczowa zjawisko sprzedaży praktycznie nie występuje”. Koniec cytatu.

I dziwić się, że saturator przeniknął w wysokie rejony kultury.
„Tato
Kupmy sobie saturator
Co ty na to?

Skwarne lato nadchodzi
Sodowa skutecznie chłodzi
A jeśliby soku ciut dodać
To mówię ci, tato – pójdzie ta woda jak woda

Każdy piątaka z kieszeni wywali
Pić będą i duzi, i mali
Kto w upał na wodę nie ma ochoty?
Szklanka szczęścia – pięć złotych

Ulica sucha jest niby pustynia
Ludzie zziajani jak mrówki
A saturator jak cudowna skrzynia
Popłyną kochane złotówki
– śpiewały Wały Jagiellońskie.

No i należy przywołać najsłynniejszego saturystę wszech czasów – Ferdynanda Kiepskiego, który – jak wspomina z rozrzewnieniem – za poprzedniego ustroju „wyciągał interes z saturatora”.

Oto Janina Molska w pomnikowej pracy „Pani domu” wydanej przez Wydawnictwo Przemysłu Lekkiego i Spożywczego w roku 1959, w nakładzie 20 tys. egzemplarzy, radzi jak wybrnąć w sytuacji, gdy znajdziemy się w miejscu, gdzie nie ma saturatora. Nie ma co ukrywać, uprawiać propagandy sukcesu: w temacie  usaturatorowienia mieliśmy na mapie białe plamy. Cytuję: „Napoje wlewamy do butelek i szczelnie korkujemy. Jeżeli u celu wycieczki znajduje się rzeka, można wpuścić butelki aż po szyjki do wody; aby nie popłynęły obwiązuje się szyjki sznurkiem, który przyciska się kamieniem”. Pani Molska dodaje też zupełnie niepotrzebnie: „Na wycieczkę nie zabiera się piwa, wina ani wódki”. Pewnie, trzeba było być idiotą, żeby taskać w plecaku wina owocowe, skoro ich pełen paletaż był dostępny w każdym sklepie GS-u.

A tak w ogóle: czemu my raptownie o tych saturatorach. Bo jak cały świat rzeczy, przedmiotów, produktów, wśród których upłynęła nam większość życia, zniknęły jak zdmuchnięte. One, a z nimi nasza młodość.
Wieczorem, przed zaśnięciem powtarzamy więc sobie te litanię

Aparat Druh, aparat Zorka, Zorka 5, serwetnik z nadrukiem „Społem”, szklanka musztardówka, szklana ryba w kolorowe ciapki, pralka Frania, adapter Bambino – SATURATOR

Sporty, Yugo, Radomskie, Zefiry, Giewonty, Wiarusy, Wawele, Popularne, Płaskie, Piasty – SATURATOR!

Radio Szarotka, Jowita, Taraban, Tosca, Dana, Eltra, Izabela, Sabina, Donata, Filomena – SATURATOR!

Szampon Miraj, woda do włosów Parys, woda kwiatowa „Szałowa”, płyn do prania ręcznego Kokosal, płyn do kapieli Mirana, perfumy Pani Walewska, pasta Biały Ząbek, Woda Brzozowa, papier toaletowy o nazwie Papier Toaletowy. SATURATOR!

Telewizor Agat, Ametyst, Belweder, Beryl, Jowisz, Koral, Lazuryt, Neptun, Polkolor, Rubin, Szmaragd, Topaz, Turkus, Unimor, Wisła – SATURATOR!

Z zaległości – jeszcze Pranie.:

p6

Z moich stron. „Wszystkie śmieci, które pozostawią po sobie pielgrzymi podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie trafią do worków foliowych wyprodukowanych w Makowisku koło Jarosławia”.
Od razu przypomina się jedna z najbardziej znanych fraz kina, ale jednocześnie mróz przechodzi po krzyżu i odpukujemy w niemalowane: „Będziecie potrzebować więcej worków na ciała” („Rambo. Pierwsza krew”).

Red. A. Niczyperowicz (Głos Wielkopolski): „ – Poproszę wino. – Jakie ? – Nie oszukujmy się, najtańsze”.

11 komentarzy do “Nastazja Filipowna i ja

        1. No tak, to niby oczywiste. Ja jak coś palnę… Przyjemność objawia się przecież zupełnie innymi płynami organicznymi.

  1. Ja wiem, że system sam zamienił a korekta nie wychwyciła. Ale to zdanie się Panu udało nad wyraz (choć cały tekst bardzo dobry):

    „Prasa doceniała ciężką i niewdzięczną pracę naturystów.”

  2. Jak powiem, że napisałem „saturysta”, a Word nie ma tego słowa w zasobach, więc zmienił na najbardziej podobne, które w zasobach ma, to i tak nikt mi nie uwierzy. Ale w radiu przeczytałem „saturysta”, nie naturysta, futurysta, kancelista, turysta. Taki ze mnie żurnalista…

    1. Chciała Pani powiedzieć „naklepał”?. Też ładnie. Choć ja używam tu innego czasownika, ale też się zaczyna od „na-„.

Skomentuj Wiesław Kot Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *