Na czym polegały różnice (odnośnie żywienia) w miastach i na wsi?

Wieś przodem.
Wieś żyła z lasu. Od czasu do czasu z gminnego punktu handlowego też, choć rzadko. Bo zanim się poszło nabyć drogą kupna czerstwy bochenek czy konserwę rybną, trza się było rozpytać, czy Józek, sklepowy, wczoraj aby znowu nie przedozował. Bo jak przedozował, nie było po co nawet dzieciaków posyłać. Odsypiał, sklep miał centralnie w dupie i ady tam z otwieraniem. A jak Józek miał trzydniówkę albo i dłuższy cug (co rzadkie nie było), to wiocha mogłaby sobie spokojnie z głodu zdechnąć. Józek mawiał: „– To są moje święte godziny”. I obracał się na drugi bok. Więc las. Las dawał mięso, podsuwał zakąskę w postaci grzybowej, oraz deser, czyli poziomki, maliny, czarne jagody.


Więc mięso. Serce kraje się pisać, w jakich męczarniach ginęły tysiące zajęcy, którym noga zaplątała się we wnyki. A wnyki pletli wszędzie – co im szkodziło? Takie regionalne rękodzieło. Co mieli uprawiać? Korzenioplastykę? Pamiętam epokowy spór, jaki wygenerował we wsi Maćkówka (dziesięć kilometrów od Przeworska, Podkarpackie) ostatni w tej okolicy lis. To nieświadome bydlę obrało sobie otóż las maćkowski na „małą ojczyznę”. Wygrzebało sobie jamę, że nic tylko wypad do kurnika i – konsumpcja odchodzi. Otóż nie. Bo las był monitorowany przez cała dobę. I pojawienie się lisa zostało natychmiast zauważone. I życzliwie przyjęte. Bo i mięso, i pelisa. Ale też zaraz wszczął się spór: czyj jest lis, a tym samym, czyja żona będzie obnosić się po samym Przeworsku w tej pelisie? Szło na ostre. Maćkowiaki do oczu sobie skakały, a lisisko, nieświadom, że już ma postawiony krzyżyk w kalendarzu, błogo bujał się wąchając kwiatki. Pat trwał, lis się bujał (cały czas monitorowany). Aż zniknął. Wici poszły po opłotkach – lisa nie ma!!! Ktoś go skubnął! Bez uzgodnienia! Ktoś nie wytrzymał tego napięcia! Ale kto? Ekstaza nerwowa sięga szczytów, noże i siekiery biorą ostatnie szlify na domowych tokarkach. Ktoś tu zaraz gardło da! A jak jakaś ździra śmie się pokazać z tym lisem na sumie u ojców bernardynów w Przeworsku, to jej maćkowskie baby wszystkie kudły wyszarpią! Lecz lis zanikł. Rozpłynął się. Rozwiał. Podejrzewam, iż zadziałał tu podobny mechanizm, jak w przypadku zagorzałych kolekcjonerów dzieł sztuki. Zlecają kradzież – powiedzmy – bardzo znanego Van Gocha. Specjalista kradnie za bajońskie pieniądze. Muzeum nie chce się przyznać, że arcydzieło skradziono, by nie stracić frekwencji. Wystawia więc kopię. A koneser? Koneser nie może tego obrazu pokazać nikomu, bo go capną. Tylko on wie, że go ma. Robi sobie drinka i późną nocą idzie do sejfu. Wstukuje kod, wyjmuje obraz i wpatruje się w niego z dogłębną satysfakcją. Jest na świecie tylko jeden taki Van Gogh. I to właśnie on go posiadł. A nie ta banda muzealnych durniów. Łyk, głeboka satysfakcja, łyk, jeszcze głębsza satysfakcja. Przypuszczam, iż dokładnie takich samych uczuć doświadczał głęboką nocą ów nierozpoznany mieszkaniec wsi Maćkówka (cały czas: okolice Przeworska, Podkarpackie). Może nie zapijał whisky, raczej stawiałbym na berbeluchę, ale odczucia – jota w jotę.

No i od bydełka się uzbierało. A to mleko, a to zsiadłe, a to śmietana, a to masło… Lodówek nie było, więc wszystko zostawione w cieniu, w spiżarce. Spiżarka, dla nabrania chłodu, miała okno uchylone przez całą dobę. I to nas zgubiło. Znaczy Andrzeja, mojego kuzyna i mnie. Bo w sąsiedniej wsi była zabawa. Zbyt ważna impreza, żeby odpuścić. Więc nawijamy ciotce, że my tylko na chwilę tam, że z daleka, że tylko popatrzymy. Ciotka w strachu, bo z zabawy wiejskiej wracało się wówczas jak z potyczki partyzanckiej. Trzech nie żyje, pięciu rannych, z tym, że dwóch w stanie ciężkim. Ale – urwaliśmy się. Bo od początku ani myśleliśmy, żeby z daleka. W pewnym sensie chodziło o to, żeby całkiem z bliska. Bo mieliśmy już obgadane (przy pasieniu krów) dwie panny wiejskie, które przed ostrożnymi matkami też zarzekały się, że z daleka. Choć też zapewne miały nadzieję, że będzie całkiem z bliska. I jest sobie zabawa. I my ze dwa tańce, a potem ciągniemy panny, gdzie więcej cienia. Tu się konwersuje (sztuka konwersacji w Maćkówce stała bardzo wysoko i była niepomiernie ceniona), ale ręce błądzą. Tu, tam i z powrotem. Niby początkowo odsuwane, niby uskromniane, że „daj spokój”, że „ludzie zobaczą”, „że nie tak od razu”, że „zaczekaj, sama odepnę…”, że „och, och, och…!” Ile też ja w ciągu tej jednej nocy nie zdobyłem wiedzy na temat anatomii kobiecej! W normalnych warunkach musiałbym to zakuwać przy czarnej kawie albo amfie całymi tygodniami. A tu – samo przyszło. I to jeszcze przy wiejskiej muzyce. „Wiła wianki i rzucała je do falującej wody…” W dodatku symetrycznie, bo i panna dowiedziała się nieco o anatomii męskiej.
Kiedy niebo już wypłowiało, czas najwyższy wracać. Więc szarmancki cmok. I do domu. Drzwi główne – wiadomo – zamknięte. Ale to uchylone okienko od spiżarki… Ładujemy się. A ja nagle czuję, że noga ląduje mi w czymś mokrym i oślizłym. W wiaderku ze zsiadłym mlekiem. Andrzej zaś wpakował się w śmietanę, a obaj razem daliśmy mordą w masło. No, to truchtem, otwierać drzwi od środka, pod studnię. Żeby zacierać ślady. Wypucowaliśmy podłogi, kiedy koguty odprawiały właśnie pierwsze piania.
Ale nie tylko my czuwaliśmy o tym brzasku. Czuwał jeszcze ten, który zabił lisa.
„A imię jego będzie – czterdzieści i cztery…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *