Moon over field of corn

Jak w niezapomnianej balladzie Jerzego Rybińskiego:
„Co dzień
Ten sam
Rudy wrzesień,
co go aż do bólu znam.”
Właśnie! Przekwitają „ jesienne róże” (smutne, herbaciane):

Takoż słoneczniki:

Słońce się smętnie chyli:

Ale – jak powiada Pismo – „drzewo życia wiecznie zielone”. To się porąbało coś jednemu kasztanowcowi i zakwitł:

Strony rodzinne. Pewien mieszkaniec Radymna (skromne 1,5 promila) zakradł się o świcie do kościoła i wyniósł rzutnik, kadzielnicę oraz kadzidło. Przydybał go kościelny, ponieważ włamywacz to nie był Arsen Lupin. Rzutnik? Poogląda sobie slajdy (oldskul). Kadzielnica? Sprzeda na złomie. Ale kadzidło? Czyżby zamierzał założyć nowy kościół?

TVP Info z pytaniem: jak to było z tą polską kawalerią idącą z szablami na czołgi w 1939 roku? W „Lotnej” Wajda najpierw taką scenę umieścił, a potem ją wyciął. Wytłumaczono mu, że polscy kawalerzyści jednak nie byli aż takimi idiotami, by walić szablą w lufę czołgu. Choć to bardzo filmowa scena.
Dorota pozazdrościła telewizji przemysłowej i zrobiła mi zdjęcie przez firankę w momencie, gdy ogłaszałem narodowi – jako ekspert – rewelacje o kawalerii:

Z pozostałości jeszcze pewien kultowy muzyk spod Bramy Opatowskiej w Sandomierzu (reprezentant tzw. bezinteresownego piękna):

I księżyc nad polem kukurydzy –  bezinteresowne piękno II –  we wsi Maćkówka (Podkarpackie), z której w sensie ścisłym pochodził mój śp. tata. I z której – w sensie duchowym – wywodzę się sam. Ściśle mówiąc – nigdy z tej Maćkówki nie wyjechałem. Mógłbym napisać po prostu, że to księżyc nad kukurydzą, ale piszę: Moon over corn. Niby to samo, a przecież zupełnie co innego:

Piętrzy się muzyka odsłuchana. A każdej płyty, którą tu sygnalizuję, słucham co najmniej dwukrotnie. Bo sobie nie ufam. Ciągle mi się wydaje, że tylko słyszę, ale nie słucham. Musi być w tym sporo prawdy. Najczęściej nie umiem nazwać, tego, co usłyszałem. Mogę się do tego najwyżej zbliżyć jakąś przenośnią. Dla wprawionego melomana zapewne pretensjonalną. Ale to już trudno.
Koncerty gitarowe Antonio Vivaldiego. Muzyka rzadkiej równowagi i pogody. Nieodmiennie przypominają świergot ptaków. Tym bardziej cenne, gdy tera z w lasach ciszej i ciszej. Strach myśleć, czego trzeba będzie słuchać zimą:

Johann Pachelbel, „Canon &Gigue”. Barokowe organy i smyczki. Wydają się nie mieć początku i końca. Jak morskie fale. Jest w nich nuta uroczysta, nuta uspokojenia i ta materia muzyczna toczy się według swoich sprawdzonych reguł:

„Sting Live in Berlin” (2010). Sting śpiewa z pełną orkiestrą. Słychać dokładnie wszystkie instrumenty, co na takich imprezach rzadkie. Nawet trąbkę Marsalisa.
Czasami są to wersje pokrętne, jak „Moon Over Bourbon Street”, ale ileż można śpiewać w kółko tak samo. To, co wszyscy znają na pamięć od kilku dziesiątków lat.
Może szkoda, że z tą orkiestrą, bo tu się sam Sting jakoś zatraca, gubi. Jak by śpiewał obcy repertuar.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *