Miron Białoszewski „Tajny dziennik”:
Z rekomendacji wydawcy: „. To dzieło – ze względu na stopień szczerości i samoobnażenia – mogło zostać wydane dopiero kilkadziesiąt lat po śmierci poety. W swojej „domowej epopei” Białoszewski przygląda się ludziom, znanym i nieznanym. Przygląda się również sobie, odsłania bujne życie towarzyskie, artystyczne, prywatne, erotyczne. Grzesznik, który „grzech” swój wybrał i przełamał tabu. Optymista, któremu życie nie oszczędziło męczarni, choroby i samotności.”
Nie doczytałem. Grubsze to niż „Zbrodnia i kara” i pisane kawałkami, raczej na domysł.
Cytaty:
… życie domowe, towarzyskie, artystyczne, erotyczne, kościelne toczy się w czasach, które dziś kojarzą się wyłącznie z ideologią, przymusem, kolektywizmem i szarością. Czego tam nie było? Wernisaże, happeningi, filmikowania, medytacje, magia, msze, pałacowe życie pisarzy w Oborach… „U pana jest jak w dworku szlacheckim” – mówiła Maria Janion po pierwszych spotkaniach u Mirona.
W styczniu 1957 r. nieznani sprawcy porwali i zamordowali licealistę Bohdana Piaseckiego, syna Bolesława Piaseckiego, przedwojennego działacza ONR i przywódcy Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga, po wojnie kierującego Stowarzyszeniem „Pax”. Śledztwo w tej sprawie trwało wiele lat. W drugiej połowie lat 60. pojawiło się absurdalne podejrzenie związku z tą sprawą Białoszewskiego i innych osób skupionych kiedyś wokół Teatru na Tarczyńskiej. Tropem miał być fakt, że programy spektakli w tym teatrze umieszczano w pudełkach po zapałkach, a porywacze informacje o swej ofierze też przekazywali w takich pudełkach. W związku z tym wielokrotnie przesłuchiwano ludzi związanych z owym kręgiem (temu kierunkowi śledztwa nadano nazwę „wątku homoseksualnego”).
Za rogiem Świętokrzyskiej Jadwiga wpadła w nastrój przypomnieniowy.
Po wojnie chciałem wyjechać z Polski. Mieszkaliśmy w Gdańsku. Miałem już bilet na statek. Ale przegapiłem godzinę odjazdu. Podobnie mu się przydarzyło pierwszego sierpnia 1944 roku – Pojechałem do kuzynki na Pelcowiznę. Ona wiedziała, że chcę wrócić przez most i że ma wybuchnąć powstanie, i mnie zagadała – tu ojciec Ady po wileńsku przeciąga mocnym głosem „a” i stroszy wielkie brwi – po prostu mnie zagadała.
Ludmiła o Rzymie. Kilometry wszystkiego. Męczące. Jak rzeźby z tego a tego okresu, to ileś! Bez końca.
Tylko te pojedyncze się liczą. Okropne to, że każde słynne jest w Rzymie, oryginał tego samego jest w Anglii albo Francji. – A jeszcze i w Związku Radzieckim – dopowiada Ludwik. – Rozumiesz? A i w Rzymie fałszywe. Zawsze co najmniej dwa. Idzie się jako do prawdziwego, a to kopia. Potem już ten oryginał – myśli się. Nie. Nie oryginał.
To tak w Hollywoodzie było też nagłe wzbogacenie się. Całe walizy drogich kamieni i nie wiadomo, co z tym robić. Żadnej tradycji. Bawi mnie ten pamiętnik Poli Negri.
Sabina opowiada mi raz, że kiedy Czesław był w agonii, zaszedł jego brat i zaczął Sabinie coś wymawiać, jakieś mydło, że mu ukradła – a ten to usłyszał, ocknął się i tamtemu nawymyślał, tamten mu przerwał konanie.
Podobno na Siódmym Zjeździe Breżniew siedział w czwartym rzędzie, blisko naszego Gierka. Witał się z różnymi, całował, rozmawiał bardzo głośno. Na zakończenie, kiedy zaczęli śpiewać Międzynarodówkę, wyszedł pijany, przed tłum czy na podium, i zaczął salą dyrygować. Fotoreporterzy zagraniczni trzaskali zdjęcia. Nasi zgłupieli. Breżniew zwrócił się do naszego Gierka i tak jakby nim dyrygował. Chwiał się w ruchach na boki, choć było wiadomo, że się nie przewróci.
Teraz wszystko tak. Na zgubę społeczeństwa. Panienki chodzą w minispódniczkach, potem dostają zapalenia miedniczek nerkowych. Powiedzieć im: chustka na głowę, biorą i na ulicy chowają do torebki. Sprzątaczka nie zacznie pracy, póki nie napije się mocnej kawy. Szatan rządzi światem.
Kobieta starsza za mną – Niech pan się pośpieszy, przepraszam – stawia swoje, pcha – bo pan tak wszedł przed nos. Ja do niej spokojnie – Trudno, proszę pani, żebym stanął za dupą. Wiedziałem, że zabraknie jej argumentu, i odszedłem. Jako że czasem potrzeba i takich rozgrywek.
Natura ludzka jest od żłobka niezbadana. dwudziestego grudnia, sobota Roman chciał mi podarować jakąś starą jasną marynarkę – Do chodzenia po domu, bardzo porządna. – Nie, ja nie chodzę po domu w marynarce. – Ano tak. – A jak chcę wyjść na schody, wyjrzeć oknem, to mam taką przytulną kurtkę z futrzanym kołnierzem.
Agnieszka o sobie mówiła „Gust ten właśnie wielki miałam, żeby nie pisać”.
Ale to albo trzeba pisać rzadziej. W doskokach. Wtedy – stężenia. Albo prowadzić dziennik i wtedy idzie, jak idzie. Nie wiem, czy systemem zapisu kirkutowego dałoby się uratować dłuższy ciąg znikalności. Wątpię.