Pan Szwedowski – ze względów zupełnie dla mnie niepojętych – traktuje tego bloga znacznie poważniej niż ten na to zasługuje. W nawiązaniu do paru zdań o „syndromie Poznania” poczynił taką uwagę:
„A Maestro na tej liście widnieje czy zbyt zaciemnia europejskość miasta? Swoją drogą zauważyłem że ze wszystkich dużych polskich miast (może z wyjątkiem Krakowa) Poznań jest szczególnie przekonany o swojej wyjątkowości i dziejowej roli cywilizacyjnej. Zwłaszcza w opozycji do Warszawy.”
W odpowiedzi można by napisać traktat, ale ja ograniczę się do paru oderwanych uwag (osobno napiszę o samym Kroloppie).
Zastrzeżenie generalne: od kiedy pamiętam, zawsze natykałem się na jakichś mieszkańców Pajęczyna Górnego, którzy całą satysfakcję życiową czerpali z tego, że nie pochodzą jednak z Pajęczyna Dolnego.
W Poznaniu, jeżeli komuś bardzo nie powiedzie się w życiu i właściwie nie umie nawet przed sobą samym wysunąć powodów, dla których powinien odczuwać coś w rodzaju dumy z własnego życia, to i tak jest dumny. Z czego? Ano z faktu, że jest poznaniakiem.
Tymczasem jeżeli chodzi o Wielkopolan, to w swej masie nie składali się z księży Wawrzyniaków i Hipolitów Cegielskich. Nawet nie z Drzymałów. W czasach zaboru pruskiego tworzyli głównie zdyscyplinowaną kadrę roboczą, kierowaną przez Niemców (i protestantów). Do obowiązków tej kadry nie należała inteligencja, inwencja, horyzonty, wysokie wykształcenie, poczucie humoru itd. Wręcz przeciwnie – należało do nich sumienne, solidne, staranne wykonywanie na stosunkowo niskim szczeblu obowiązków, które zaprogramował dla nich ktoś postawiony znacznie wyżej i mówiący po niemiecku. I to bardzo prostych obowiązków. A także praktykowanie zaprogramowanych dla takiej podklasy wzorców wychowania dzieci, spędzania wolnego czasu, rozumienia praktyk religijnych itd. Więc – w pakiecie – w pracy sumienny, po godzinach: ograniczony. Jak, nie przymierzając, w dzisiejszej korporacji.
To się utrwaliło, to zostało. Żeby np. punktualnie przychodzić do roboty, rzetelnie wykonywać, co nakazują przełożeni, posprzątać po sobie, słuchać władzy, przestrzegać przepisów, nie mieszać się w nic niebezpiecznego itd. Z czasem ktoś nauczony chodzić w takich „abcugach” wyrasta na osobę rzetelną, przewidywalną, ale dość ograniczoną. Z wiekiem – coraz głupszą. I śmiertelnie nudną. Bo tak właśnie był zaprogramowany: robić dokładnie, co mu każą, a po robocie zadowalać się obmyśloną przez kogoś stojącego znacznie wyżej, wiązką banałów na temat świata, który go otacza. Podaną do bezdyskusyjnego przyjęcia. Więc – powtórzmy – w robocie dokładny, po robocie idiota. Wymarzony pracownik niższego szczebla.
Dotyczy to zarówno osób wykształconych niżej, zajmujących się robotą fizyczną, jak kształconych, z większych miast. Ich kompetencje zawodowe są różne, ale styl myślenia całkiem podobny.
Boże, ileż ja się z konieczności towarzyskiej nasłuchałem tych wiekowych poznaniaków w trakcie rozmaitych okoliczności towarzyskich, od których nie mogłem się wykręcić! Siada taki kretyn (choć jednocześnie bardzo solidny nauczyciel akademicki – w swojej wąskiej dziedzinie!) i tłumaczy mi jak dziecku. „- Słuchaj, ty pewnie myślisz, że oni jak kradną te samochody, to tylko przemalują maskę i już”. Tu uśmiecha się z wyższością. „- Stary, oni nie tylko karoserię przemalowują! Oni nawet na silniku przebijają numery!” Tłumaczy mi ten idiota i jeszcze sprawdza, czy wywołał na mnie odpowiednio mocne wrażenie. Ja – naturalnie – udaję zaskoczonego. Przecież pierwszy raz słyszę, żeby złodziej był tak sprytny, i poza przemalowaniem przebił jeszcze numery na silniku. Toż gdyby mi facet nie powiedział, nigdy bym na to nie wpadł! Jestem zaskoczony, oszołomiony i daję temu wyraz. A facet jest wniebowzięty – oświecił tego głupka, który pochodzi z jakiegoś Podkarpacia, a tam to można ukraść najwyżej furmankę.
I może to samo w sobie nie byłoby takie najgorsze. Gdyby było praktykowane w XIX wieku – takie były warunki, trzeba się było dostosować. Ale „mentalność poznańska” czy „mentalność wielkopolska” przeciągnęła się do naszych czasów i – jestem o to dziwnie spokojny – będzie żywotna jeszcze długo po naszej śmierci. Dlaczego? Bo częścią tego połowicznego zidiocenia, o którym pisałem powyżej, jest to, że się replikuje. Przechodzi z ojca na syna, z matki na córkę. Komunikacja na przykład (Internet, mobilny telefon) może się zmieniać błyskawicznie, ale mentalność, przyzwyczajenia, rytuały zmieniają się tu ogromnie powoli. Więc facet może jeździć nowym mercem i mieszkać w willi na przedmieściu, ale myśli jak własny pradziadek. Kiedy słyszę, jak to moi współobywatele mówią o „tradycji poznańskiej” czy „wielkopolskiej”, do której „są przywiązani”, i z której „są dumni”, to rozumiem, że to nie jest żadna tradycja. Żaden konserwatyzm. To zachowawczość. Oni chcą i lubią zachowywać się dokładnie tak, jak ich pradziadkowie. W myśl zasady, że co się sprawdzało 150 lat temu, musi (nie ma cudów!) sprawdzać się i dziś. Nie uczą się, nie analizują, nie wyciągają wniosków.
W rezultacie – mówiąc w ogromnym uproszczeniu – dość regularnie sprzątają po swoim psie, ale w życiu stosunkowo mało kombinują. Warszawiacy sprzątają po swoim psie sporadycznie, ale też sporo kombinują (kogo by tu i na co przekręcić). Natomiast w moich stronach (na Podkarpaciu) po psach nie sprzątają wcale, za to kombinują non stop.
Zdzisława Sośnicka – odnalazło się biedactwo. I to z nową płytą. Dziś w telewizji: „To, że wydajemy teraz płytę podwójną, to jest pokłosie jakby antologii”.
Koniec odsłuchiwania (czyta całkiem nieźle Mirosław Utta) „Zasad domina” prawniczki i pisarki z Florydy Barbary Parker (+ 2007). Wziąłem to na chybił-trafił i – jak zwykle w podobnych sytuacjach – mocno się zawiodłem.
Historia jak historia: młoda prawniczka po rozwodzie, z jedenastoletnią córką, po założeniu własnej kancelarii adwokackiej dostaje telefoniczne groźby, a potem fotografie córki sugerujące, że ktoś pozbawi ją życia. Jednocześnie kwitnie romans pani adwokat z bardzo przystojnym ex-Kubańczykiem, członkiem rozbudowanego klanu rodzinnego.
Wlecze się to straszliwie, choć może jak kobieta pisze dla kobiet, to obrzęd wybierania sukni ślubnej (a to jej drugi ślub) może być godzien tasiemcowej relacji. Gorzej, że pani prawnik w sytuacji zagrożenia i opresji zachowuje się tak, jak by nie obejrzała w życiu żadnego filmu sensacyjnego. Zanim kupi najtańszy aparat, który pokazuje numer dzwoniącego świra albo nagra jego wypowiedź, mijają wieki. Trudno uwierzyć w tak wysoki poziom beztroski.
Poza tym jak dla mnie nieznośna jest ta maniera w kontaktach rodzinnych. Jeżeli ktoś coś zapowiada, to zawsze musi dodać: „Obiecuję!” albo „Przysięgam!”. Wynika z tego, że na co dzień łże jak pies, i by mu uwierzono tym razem, musi się zarzekać. I jeżeli facet nie dość intensywnie spojrzy na wybrankę, ta ma pretekst do rozważania na długość stronicy, dlaczego on tak spojrzał, co się za tym kryje, jak na to zareagować itd. Cóż, pewnie nie rozumiem potrzeb kobiecej duszy.
Biografie podają też, że pani Parker pisywała swoje powieści w autobusie miejskim, w drodze do pracy. To nawet widać, słychać i czuć…:
Z rejonów bezinteresownego piękna – grzybobranie, na jakie mnie stać:
Witold Lutosławski „Koncert na orkiestrę” (m.in.). Strasznie wojownicza ta muzyka. Ostra, łamana wibrująca. Raz cicha, to znów niespodziewanie głośna. Jak by o coś walczyła, czegoś się domagała. Na przykład, by w trakcie jej odsłuchiwania nie klikać w komputer. W wypadku suit barokowych – nie do pomyślenia. Przypomina nieco ilustracje dźwiękową filmu sprzed kilku dziesiątków lat, kiedy to każda gwałtowna scena musiała mieć równie gwałtowną ilustrację foniczną. Pewnie trzeba mieć do niej „osobne ucho”:
Dziękuję za, jak zwykle, ciekawą odpowiedź. Nb. jeżeli moje komentarze i pytania zaczną nosić cechy nękania, stalkingu, namolności – proszę mnie o tym uprzedzić.
Szanowny Panie,
stalkingu – Broń Boże! – nie stwierdzam. Raczej inspirację. A, ostatecznie, ileż tego się człowiekowi w życiu trafia?
Hasło reklamowe jakiejś telefonii komórkowej: Be inspired! Fajnie, ale jak to zrobić?!